Kiedy Jarosław Wałęsa wymawia słowa: „Jestem politykiem”, wargi mu cierpną. Nie może się przyzwyczaić do roli, którą wybrał kilka miesięcy temu. W uzasadnieniu pobrzmiewa echo ojcowskiego: „nie chcę, ale muszę”, wypowiadanego jednak – zamiast zacietrzewienia – ze spokojną rezygnacją. – Wolałbym mieć domek na wsi i żonę, z którą mógłbym spacerować po plaży. Ale za dużo jest do zrobienia. Możliwości i potencjał, jakie dostałem od rodziców i od losu, nakładają zobowiązania.
Dlatego postanowił spróbować swoich sił w wyborach do Parlamentu Europejskiego. I dlatego zamiast w małym domku na prowincji w upalne czerwcowe popołudnie Jarosław – z wyglądu o 30 lat młodsza i szczuplejsza kopia ojca – siedzi w kawiarnianym ogródku na gdańskim Długim Targu.
Wyrwał się z mieszczącego się kilkadziesiąt metrów dalej biura Lecha Wałęsy, gdzie pracuje jako referent-archiwista (z pensją 580 zł miesięcznie). Telefon w kieszeni nienagannego garnituru dzwoni jak opętany, a kark sztywnieje od ukłonów znajomym rodziców i kumpelskich kiwnięć w kierunku zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Wałęsa junior wie, że bez ich pomocy pozostanie tylko „tym najgrzeczniejszym synem” eksprezydenta.
Wieloletni przyjaciel rodziny Wałęsów Jerzy Trzciński wściekł się na wieść o tym, że najmłodszy syn Lecha startuje z ostatniego miejsca na liście. – Takiego potencjału nie wolno marnować. To człowiek, który w parlamentarnych negocjacjach jest w stanie na jeden gwizdek załatwić więcej niż inni w wielotygodniowych podchodach.
Dawny kierowca Wałęsów Andrzej Rzeczycki zapewnia: – O Jarku zawsze się mówiło, że będzie kimś.