Polski przekład „Ulissesa” ukazał się w 1970 r. Było to po upływie 50 lat od daty wydania książki. Pół wieku to fatalny odstęp w kulturze współczesnej, z jej gorączkowym fermentem! Czy tak długa nieobecność Joyce’a naraziła nas na jakiś ubytek? Co wiąże się z pytaniem, czy rola „Ulissesa” była znacząca oraz czy było koniecznością, by ta powieść dotarła szybko do polskiej publiczności?
Główna reakcja, z jaką zetknąłem się u upartych czytelników, to jest zaskoczenie. Sądzili, że będą mieli do czynienia z trudną literaturą awangardową, z oryginalną formą, z matematyką słowną, tymczasem mają wrażenie, że trafili na powieść-rzekę o życiu codziennym. Szkoda oczywiście, że nie było jej wcześniej po polsku, ale jednak nie ponieśliśmy strat, jeśli idzie o opóźnienie w rozwoju, ponieważ nowoczesne osiągnięcia literatury dotarły do nas inną drogą, zaś w „Ulissesie” nowości formalne nie stanowią wartości najważniejszej. Jest to bowiem nie tyle wielkie pionierstwo, co wielka lektura.
Co do mnie, długo po przeczytaniu „Ulissesa” wszystko, co brałem do ręki, wyglądało w porównaniu na mdłe. Co jest również zasługą tłumacza Macieja Słomczyńskiego, który, jak twierdził, pracował nad nim dwanaście lat z pomocą stypendium ministerstwa. Głośny był wówczas jego list ważący kilo, przesłany do prasy jako sprostowanie pomyłkowej wzmianki o Joysie: drukowano go w kolejnych numerach jako pierwszy w dziejach prasy wypadek listu w odcinkach; maniactwo to służyło propagandzie dzieła adorowanego przez tłumacza.
Największy monolog stulecia
Niemniej surowy krytyk Artur Sandauer sądził, że można było wyciągnąć więcej. W rozdziale o połogu pani Purefoy, w którym Joyce daje parodię dziejów angielszczyzny, zaczyna od języka średniowiecznego, po czym, przechodząc kolejne fazy historyczne, kończy na współczesnym żargonie przedmiejskim, amerykańskim, słownictwie farmaceutyczno-lekarskim.