Archiwum Polityki

Nowi ziemianie

Usiłują ukryć się przed zawistnymi oczami. Ale nie da się przecież schować kilkunastu czy choćby kilku tysięcy hektarów. Prywatnych gospodarstw powyżej 2,5 tys. ha jest już w kraju sto pięćdziesiąt. Te grunty jeszcze dziesięć lat temu często leżały odłogiem, a hektar można było kupić za 80 dzisiejszych złotych. Teraz stają się obiektem coraz większego pożądania. Ludzie mnożą te hektary przez unijne dopłaty i wychodzi im, że ziemia to dziś najlepszy biznes.

Bracia Zbigniew i Leszek Boruchowie pojawili się na Mazurach jako dystrybutorzy środków ochrony roślin na początku lat 90. Okoliczni rolnicy wiedzieli o nich tyle, że pochodzą z Kujaw, a Leszek był wcześniej magazynierem w gminnej spółdzielni. Był to czas szalejącej inflacji, kiedy jedni szybko tracili pieniądze, a inni je zarabiali.

Zygmunt Komar, dyrektor Agencji Nieruchomości Rolnych w Olsztynie, miał wtedy tysiąc dolarów całego życiowego dorobku. Zainwestował je w środki ochrony roślin, zarobił siedemnaście tysięcy dolarów. Żona przestraszyła się i kazała zakopać, bo to spekulacja. Inni obracali dalej. – Przebicie było wtedy dwudziestokrotne – mówi Komar.

Boruchowie wszystkie pieniądze ładowali w ziemię. Dziś mają na Mazurach kilkanaście tysięcy hektarów. Więcej od nich ma tylko wokół Piły senator Henryk Stokłosa. Stawali do przetargu o upadłe pegeery, ale nie musieli nikogo przebijać, bo nie było chętnych. Dokupili też 5 tys. ha od Elektrimu. Gospodarstwa dogląda Zbigniew Boruch, który dziennikarzy boi się bardziej niż gradobicia. Leszek nadal handluje, już nie tylko pestycydami, ale także maszynami rolniczymi.

Rodzinę Romanowskich rozkułaczali już kilka razy, może na przekór historii mają w genach taką pazerność na ziemię. Najpierw babcia Tyszkiewiczowa musiała opuścić swój majątek na Wileńszczyźnie. W ramach rekompensaty dostała na Mazurach 50 ha, ale niedługo się nimi cieszyła. Przyszła kolektywizacja i rodzinie zostawiono tylko osiem, resztę wcielono do spółdzielni. Roman Romanowski wraz z trzema braćmi odziedziczył już tylko półtora hektara. Następne sześć jeszcze w latach 80. dokupili za beczkę paliwa. – Sąsiadka straszyła, że mnie przeklnie, jeśli nie odkupimy od niej ziemi – wspomina. – Żeby dostać rentę, musiała hektary sprzedać, a nikt nie chciał kupić.

Polityka 24.2004 (2456) z dnia 12.06.2004; Raport; s. 3
Reklama