Archiwum Polityki

D-Day plus 60

Przesilenie w amerykańsko-europejskich stosunkach? Chyba tak.

Tym razem rocznica historyczna pulsuje aktualnością. 60 lat temu Amerykanie przewodzili lądowaniu aliantów w Normandii, niosąc Europie wyzwolenie od tyranii Hitlera. Przed odlotem na rocznicowe uroczystości prezydent George Bush próbował przeprowadzić analogię między tamtą inwazją wolności a wojną z reżimem Saddama Husajna w Iraku. Trzeba zawczasu reagować na zagrożenia dla pokoju i demokracji, bo koszty ociągania się są niewyobrażalnie wyższe niż koszty prewencji – przekonywał Bush. Tak jak wtedy Europa i Ameryka miały wspólny interes w tym, by obalić nazistowskie imperium zła, tak jak w latach zimnej wojny ten sam interes wyrażał się powstrzymywaniem ekspansji Sowietów, a po upadku ZSRR – poskromieniem nacjonalizmów na Bałkanach, tak teraz wyraża się on utrzymaniem wspólnego frontu walki z terroryzmem i powstrzymywaniem zapędów „państw zbójeckich”.

Trudno orzec, czy analogia Busha, choć trafna, padła w Europie na podatny grunt. Podzielona w kwestii Iraku Europa nie akceptuje porównania groźby terroryzmu z zagrożeniem komunistycznym. Nie akceptuje też polityki z pozycji siły. Obchody rocznicy D-Day stały się jednak okazją do pouczającej powtórki z lekcji historii.

Najłatwiej poszło Bushowi z premierem Włoch Sylvio Berlusconim, który zrobił wszystko, co mógł, by podkreślić lojalność swego rządu wobec sojuszników za oceanem. Na papieża Bush nie mógł liczyć tak jak na Berlusconiego, ale krytycy ekipy Busha pewnie są rozczarowani: Jan Paweł II nie wypomniał przywódcy Ameryki, że poszedł na wojnę wbrew stanowisku Stolicy Apostolskiej, pochwalił Busha za obronę chrześcijańskich wartości – obrony życia i tradycyjnego modelu rodziny – przyjął Medal Wolności i sfotografował się z prezydentem, co może mieć w USA pewne znaczenie dla elektoratu, choć w Ameryce głosuje się raczej według przekonań politycznych niż religijnych.

Polityka 24.2004 (2456) z dnia 12.06.2004; Komentarze; s. 18
Reklama