Renesans obyczaju noszenia krawata, jaki przeżywamy w Polsce w ostatnim dziesięcioleciu, przypisać należy regułom kapitalistycznej konkurencji. Elegancja bowiem stała się warunkiem koniecznym (choć dalece niewystarczającym) skutecznej walki o klienta. Krawat ma budzić zaufanie, a zaufanie ma sprzyjać robieniu interesów. Przyzwyczailiśmy się więc, że w bankach, agencjach ubezpieczeniowych, urzędach panowie występują w krawatach. W Szczecinie obowiązek jego noszenia wprowadzono nawet w jednej z taksówkowych korporacji.
Decyzje, jakie musimy podjąć stojąc przed sklepowym regałem z krawatami lub przed domowym lustrem, niewiele różnią się od wyborów sapera; jedna nierozważna może oznaczać towarzyską śmierć lub przynajmniej trwałe okaleczenie środowiskową etykietą bezguścia. Weźmy na początek taki węzeł. W książce Thomasa Finka i Yonga Mao opisano 85 sposobów jego wiązania, a już od samych nazw zakręcić się może w głowie: kelvin, nicky, pratt, plattsburgh, cavendish, christensen, windsor, hanover itd. Dla przeciętnego Polaka, który zna jeden, a co najwyżej dwa przekazane mu przez ojca krawatowe węzły, brzmi to jak ekstrawagancja. Litościwie pominę więc dodatkowe reguły, które znaleźć można w specjalistycznych publikacjach, o tym, jak dobierać węzły do kroju kołnierzyka koszuli, do klap marynarki, do kształtu krawata i faktury materiału, z jakiej go wykonano, a nawet do kształtu głowy. Może miał rację Oskar Wilde twierdząc, iż „dobrze zawiązany krawat to pierwszy poważny krok w życie”.
Gdy aktualna moda lansuje krawaty jednobarwne, w tym samym kolorze co koszula (tak było pod koniec lat 90.), nie ma jeszcze dramatu. Koszmar zaczyna się, gdy dobrać trzeba kolory, wzory i desenie. Cóż począć, gdy wypada nosić krawaty w kratkę, do tego wielokolorowe, jak to było w ostatnich sezonach?