Edward Kulik, urzędnik ze Szczecina, przesłuchuje na klatkach schodowych, w pubach, dyskotekach. Zgromadził w ten sposób 80 proc. dowodów w sprawie śmierci swojej córki.
Halina Gadaj, główna księgowa w szkole na Mazurach, zbierając dowody na niewinność swojego syna, odwiedziła miejsca z piekła rodem.
Bożena Rzempała, ekonomistka, broker ubezpieczeniowy, od kiedy dwa i pół roku temu w szpitalu zmarł jej ojciec – nieustannie się szkoli w prawie i w medycynie, gastrologii i endoskopii. Przeczytała z ołówkiem w ręku wszystkie dostępne podręczniki, śledzi wyniki badań naukowych, przegadała dziesiątki godzin ze specjalistami w różnych miastach Polski.
Alicja Bartoszek, od sześciu lat bezrobotna, poetka (tuż przed śmiercią syna „Głos Puław” poświęcił jej wierszom całą kolumnę), dotarła osobiście do ministra sprawiedliwości. A dotrze i do samego diabła, skoro minister nie okazał się pomocny.
W prokuraturach o takich jak oni mówią: nękacze. Tylko w ciągu ostatniego roku przez każdą z 404 polskich prokuratur przewinęło się co najmniej kilkoro takich ludzi. Nielicznym udało się wpłynąć na bieg sprawy, doprowadzić do spisania aktu oskarżenia w przypadkach niby mętnych i z góry skazanych na przegraną. Zwykle kosztem zdrowia, czasu, rodziny, upokorzenia lub posady.
– W prokuraturach rzeczywiście nie ma zwyczaju współpracy z rodzinami, dość niechętnie dopuszcza się je do śledztwa. Sporą część winy za ten stan rzeczy ponoszą sami prokuratorzy – przyznaje Maciej Kujawski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. – Osobiście żałuję, bo rodziny mogą być nieocenionym źródłem informacji. Znają lokalne układy, niuanse. Albo mogą łatwiej zebrać takie informacje.
Uwaga na zaklęcia!
Pierwszy kontakt z prokuraturą i policją Kulik pamięta do dziś ze szczegółami: stał i stał przed białą bramką do wykrywania metali, z ważnym w swoim mniemaniu dowodem w ręku.