Jeśli Kijów, to tylko z Saszką Irwańcem. Poeta i pisarz, dramaturg i satyryk „kolekcjonuje” ginące bezpowrotnie pod naporem agresywnego kapitalizmu miejsca, wabiące nostalgicznym urokiem czegoś, co na zawsze minęło – maleńkie bary kawowe, w których za grosze można napić się przyzwoitej kawy i zakarpackiego koniaku lub rozgrzać setką horiłky zagryzanej kiszonym pomidorem.
Obok pulsuje drapieżnym życiem miasto rozkwitające na pożywce dobrej koniunktury ostatnich lat (choć nie brakuje opinii, że Kijów to miasto-wampir rozwijające się kosztem reszty kraju). Faktem jednak jest, że gospodarka Ukrainy, po okresie dramatycznej zapaści w latach 90., kiedy odziedziczony po czasach radzieckich dochód narodowy zmalał o ponad połowę, produkcja przemysłowa niemal zanikła, a hiperinflacja zjadła oszczędności, w 2000 r. gwałtownie ruszyła. Trzy lata prosperity zamieniło się na łączny wzrost dochodu narodowego o 30 proc.
Ulice wypełniły się dobrymi samochodami, w sklepowych witrynach pojawiły się najlepsze handlowe marki z całego świata. Oczy przybyszów do naddnieprzańskiej metropolii radują odnowione fasady cerkwi i starych kamienic, przelewające się chodnikami życie. Symbolem tego życia jest trzymana w ręce butelka piwa. Tulące się pary w wolnych dłoniach obowiązkowo trzymają flaszkę Sławutycza, Obołonia lub Czernihowskiego.
Saszko Irwanec współtworzył z Wiktorem Neborakiem i najpopularniejszym (również w Polsce) ukraińskim pisarzem Jurijem Andruchowyczem legendarną grupę literacką Bu-Ba-Bu, zna wszystkich i wszyscy jego znają. Co chwila zderza się na ulicy ze znajomymi, gwiazdami i gwiazdkami kijowskiego życia medialno-literacko-publicznego. Kogo nie ma na ulicy, jest zapewne w ukrytej w ciemnym podwórku, na tyłach gmachu państwowej telewizji, restauracji Baraban, gdzie spotykają się dziennikarze i dyplomaci.