Archiwum Polityki

Na śmierć pułkownika

W demokracji wallenrodyzm na szczęście nie jest potrzebny

Dla jednych pułkownik Kukliński to na poły postać literacka. To współczesny Konrad Wallenrod, który dla ojczyzny ratowania, a nawet obrony pokoju światowego złamał oficerską przysięgę, przekazując amerykańskiemu wywiadowi informacje o planach Układu Warszawskiego. Dla innych – po prostu szpieg na usługach obcego wywiadu i zdrajca. Dla kogoś jeszcze – bohater, owszem, ale amerykański, nie zaś nasz. To pomieszanie widać było także w sondażach regularnie przeprowadzanych od lat. W 1992 r. pułkownik był bohaterem dla 12 proc. ankietowanych, dwukrotnie więcej było głosów uważających go za zdrajcę. Pięć lat później grupa przeciwników Kuklińskiego była taka sama, ale za bohatera uznawało go już 27 proc. Za każdym jednak razem większość pytanych uważała, że pułkownik to „trochę bohater, trochę zdrajca”. Albo nie miała zdania lub też wiedzy w tej sprawie.

Wbrew potocznym opiniom ocena postawy Kuklińskiego nie zależała wprost od orientacji politycznej oceniającego. Dość przypomnieć, że wstrzemięźliwie o działalności pułkownika wypowiadał się Lech Wałęsa („Kukliński to postać tragiczna, ale nie bohater”), entuzjastami agenturalnych poczynań nie byli także inni prawicowi politycy. Paradoksalnie to przywódcy lewicy Leszek Miller i prezydent Aleksander Kwaśniewski stali się orędownikami rehabilitacji oficera skazanego zaocznie w 1984 r. na karę śmierci. W tym przypadku chodziło zresztą o coś więcej niż symboliczne zadośćuczynienie pułkownikowi, liczył się bowiem gest wobec Stanów Zjednoczonych – naszego najważniejszego i strategicznego sojusznika. Szło przecież także i o to, by zagmatwane losy Kuklińskiego rzucały inne światło choćby na twórców stanu wojennego, którzy starając się po latach uzasadnić decyzję o jego wprowadzeniu twierdzili, że w przeciwnym razie groziłaby radziecka interwencja.

Polityka 8.2004 (2440) z dnia 21.02.2004; Komentarze; s. 18
Reklama