Siedzą poupychani jak śledzie w beczce. W małych celach po sześciu, ośmiu, dziesięciu. W ostatnich latach przybyło co prawda kilka tysięcy miejsc w aresztach i zakładach karnych, ale głównie dlatego, że prycze powstawiano do pomieszczeń gospodarczych i świetlic. – Mam z sąsiadem układ – mówi Marek M., zakwalifikowany jako niebezpieczny, więc tylko dlatego w areszcie siedzi w celi dwuosobowej. – Kiedy ja robię przysiady, jem albo chcę posiedzieć na krześle, to on leży na łóżku. I na odwrót, bo już dla dwóch miejsca w tej kanciapce nie ma.
Więziennictwo wróciło do czasów PRL, chociaż jeszcze kilka lat temu Unia Europejska chwaliła Polskę za humanitarne traktowanie ludzi zamkniętych w kryminałach. Wyznaczono nam normę: 4 metry powierzchni na człowieka i już wydawało się, że ten próg zostanie osiągnięty. Ale w 1999 r. wszystko się zawaliło, liczba osadzonych gwałtownie wzrosła. W połowie 1999 r. było ich 55 tys., a dzisiaj już ponad 80 tys. osób. Tymczasem w jednostkach penitencjarnych obliczonych na przetrzymywanie zgodnie z normami ok. 50 tys. osób jest 69 tys. sztucznie wygospodarowanych miejsc i szybko więcej nie będzie. W kolejce do odbycia kary oczekuje ponad 30 tys. skazanych, a ponad 20 tys. nie stawia się mimo wezwań i na dobrą sprawę nikt tych ludzi nie szuka, bo i tak w kryminałach nie byłoby gdzie ich upchnąć. Oto miara klęski i kompromitacji systemu. Można powiedzieć, że mamy wręcz do czynienia z jakąś dziką, nieformalną amnestią, gdzie ruchu w więzieniach nie reguluje już z namysłem sędzia, ale ludzie zarządzający celami.
Polityka sadzania
Sądy skazują na odsiadkę nie biorąc pod uwagę, gdzie te kary przyjdzie potem wykonywać i czy w ogóle będzie to możliwe. Sądy są surowe, bo tego żąda opinia publiczna i wielu polityków.