Byłem naiwny. Żmudnie i uporczywie starałem się znaleźć uzasadnienie intelektualne dla sloganu „Nicea albo śmierć” i proklamowanej przez „consensus” satysfakcji z porażki polskiej w Brukseli. Tymczasem pewnych konstrukcji nie wziąłem w ogóle pod uwagę, tak wydawały mi się nieprawdopodobne czy, przepraszam za słowo, przebrzmiałe. Nie wiem, skąd mi się wziął ten debilny pomysł, że może historia czegoś nas jednak nauczyła? Widać to mnie właśnie nie nauczyła, skoro miałem jeszcze takie złudzenia.
Bo oto w wywiadzie udzielonym „Przekrojowi” przez Donalda Tuska czytam czarno na białym: „To, że milczą Słowacy, Czesi czy Litwini, wynika z ich uzasadnionego zresztą poczucia lęku, że oni z ich głosami, potencjałem politycznym, gospodarczym nie będą w Europie rozgrywającymi. To Polskę stać na to, żeby dopominać się o rolę rozgrywającego”.
Mój Boże! W ciągu z górą tysiącletniej swojej historii Polska, w żadnym ze swoich wcieleń, nie odgrywała w Europie roli rozgrywającego. Nawet w czasach największej potęgi, potraktujmy rzecz z chronologicznym rozmachem, czyli od czasów Kazimierza Jagiellończyka do połowy panowania Władysława IV, można interpretować jej rolę jako wiodącą co najwyżej w Europie Środkowo-Wschodniej. Ani piędzi dalej. Zresztą królowie nasi, przy wszystkich ich przywarach, rozumieli to doskonale. Nawet Zygmunt III Waza, który tak zaszkodził Polsce, mieszając ją w niepotrzebne prywatne spory o koronę szwedzką, nie wciągnął jej jednak w wir wojny trzydziestoletniej, albowiem zachował chociaż na tyle trzeźwości w szacunku nadwiślańskich możliwości militarnych i politycznych. Chwalić się zwykliśmy powstrzymaniem muzułmańskiej nawały pod Chocimiem (dwukrotnie) i Wiedniem, ocaleniem niepodległości Belgii przez powstańców listopadowych, zagrodzeniem bolszewikom pochodu na zachód w wyniku bitwy warszawskiej czy przyczynieniem się do obalenia władzy komunistycznej w Europie Wschodniej przez Solidarność.