Ośmiusetstronicowy poradnikowy klasyk autorstwa dr. Spocka uspokajał: niemowlak nie jest tak kruchy jak wygląda, nawet skóra na miękkim ciemiączku ma grubość porządnego brezentu.
Jednak Kamili S., debiutującej 32-letniej matce przywiezionego ze szpitala noworodka, trudno było opanować uczucie samotności (sparaliżowany nową rolą ojciec niemowlaka kiwał się pod ścianą) i niepewności towarzyszące samodzielnej zmianie pampersa, pierwszej kąpieli oraz transportowi córki z wanienki do łóżka.
Ciągle nie włączał się instynkt macierzyński, którego pojawienie się w ciągu około 72 godzin po porodzie zapowiadał inny poradnik.
Gdyby Kamila urodziła córkę w rodzinnym Kole, miałaby z pewnością potężne matczyne wsparcie. Byłoby bezpieczniej i łatwiej. Gdy Kamilę rodziła jej matka – w pogotowiu czekała trzypokoleniowa rodzina.
Pewna 45-letnia wielkomiejska kobieta umiarkowanej kariery powiada, że rozterki, zarówno przed urodzeniem dziecka jak i późniejsze 18 lat dylematów wychowawczych, wydają się jej obecnie niczym wobec dramatu tego dnia, kiedy znalazła się sam na sam ze swoją świeżo narodzoną córką. – Boleśnie uświadomiłam sobie, że przez wieki kobiety uczyły się rodzić i wychowywać w swym rozległym ekosystemie: wśród matek, sióstr, kuzynek. Bezustannie ktoś był w ciąży, parł, przewijał, odczyniał złe uroki. Moja teściowa, która nawet usiłowała spieszyć mi na odsiecz, dysponowała pewnym kapitałem wiedzy, ale czułam, że potrzebuję jakiejś światlejszej instrukcji obsługi niż ludowy przekaz o powijakach, krępowaniu nóżek, żeby się stawy nie wywichnęły, i wiązaniu czerwonych kokardek u wezgłowia łóżeczka, żeby nikt nie zauroczył.
Córce pani E. jeszcze trudniej będzie zostać matką, bo wszystkie bariery sprzed pokolenia, łącznie z instruktażowym chaosem, wciąż się wypiętrzają.