Oficer straży granicznej z Łodzi, człowiek bez uprzedzeń, tyle że służbie oddany, o matce Słowackiego nic nie słyszał i o Ormianach dobrego zdania nie ma. Głównie to zasługa niejakiego Hajka. Młody, bezczelny typ, porusza się na lewych papierach. Był wielokrotnie z Polski deportowany i zawsze wracał, a to przez zieloną granicę, a to wyrobił nowe dokumenty, zmieniał jedną literkę w nazwisku i już on to nie on.
Dziś trudno go na czymś przyłapać, a kieruje wielką i dobrze zorganizowaną szajką przemytników papierosów. Pracują dla niego mrówki na granicy, a na łódzkim rynku dzieci lumpenproletariatu z Bałut. Jego wspólnicy i rodacy Artiom, dwóch Arsenów i Lowa opanowali wszystko co na rynku nielegalne – fajki, alkohol, kompakty, a że zyski ciągną bajeczne, w ubiegłym roku postanowili ich opodatkować łódzcy chłopcy z miasta. Wywiązała się bójka na noże i kije, a w mieszkaniu jednego Ormianina wysadzono wojskową petardę („To się tak nie skończy”, POLITYKA 28/03). To tyle o Hajku z Łodzi.
Hajko z Krakowa to człowiek zgoła odmienny. Jeszcze chyba nikt tak nie zadziwił urzędnika imigracyjnego. Już na początku opowieści Hajka urzędnik ten przerwał przeglądanie dokumentów i zdezorientowany spoglądał to na gościa, to na jego 14-letnią córkę. Dwóch pracujących w tym samym pokoju kolegów urzędnika wstrzymało przyjęcia interesantów. Odłożyli długopisy i słuchali.
Historia Hajka
W sierpniu 2003 r. Hajko postanowił osobiście wybrać się do urzędu, kiedy tylko dowiedział się, że od 1 stycznia 2004 r. wejdzie w życie ustawowa abolicja dla nielegalnych imigrantów, która daje możliwość uzyskania wizy pobytowej, karty stałego pobytu, a w końcu po kilku latach – polskiego obywatelstwa.