Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Władysław V

Najpierw był Jan Maria Rokita, później Jan Rokita, teraz pojawia się Jan Władysław Rokita. Specjaliści (czy raczej domniemani specjaliści) wytłumaczyli oto Rokicie, że Maria jako imię męskie odbierane być może przez wyborców niczym arystokratyzujący snobizm lub też, co gorsza, hermafrodytyzm. Z kolei Jan Rokita wystarczająco się nie wyróżnia (w 1994 było w Polsce 4391 Rokitów, w tym odpowiednia ilość Janów). Stąd zapewne owo pojawienie się Władysława, swojskiego i narodowego, rozsławionego przez Łokietka, Jagiełłę i Sikorskiego wystarczająco, żeby zapomnieć Hibnera, Kniewskiego i Gomułkę. Zresztą nie o dobór patronów tu chodzi. Imponująca jest natomiast determinacja młodego działacza, który dla paru głosów gotów jest nawet zmienić tożsamość.

Tej determinacji i bezwzględnej żądzy władzy nigdy zresztą, i za to mu chwała, Rokita nie starał się ukrywać. Za czasów Wałęsy deklarował wielokrotnie, a jego przyboczni częściej jeszcze, że zadowoli go tylko urząd prezydenta. Po uchwaleniu konstytucji ograniczającej rangę prezydentury, a przynajmniej realne możliwości polityczne elekta, przerzucił się, głośno to też ogłaszając, na walkę o urząd premiera. Są to ambicje prawomocne w tej mierze, w jakiej żywić je ma prawo, a właściwie powinien każdy, kto na serio zajmuje się grą polityczną. Kwestia nie leży więc w tym, czy może Rokita objawiać tak wysokie dążenia, ale w tym jedynie, jakimi się narzędziami i argumentami posługuje dążąc do ich realizacji.

Bezpośrednio po przemianach roku 1989 postawił Rokita na kartę rozliczeniową, tropiąc z urzędu tak zwane zbrodnie komunistyczne. Z dużej chmury spadł bardzo mizerny kapuśniaczek, Rokita zorientował się za to (w czym wykazał nieskończenie więcej przenikliwości od np.

Polityka 5.2004 (2437) z dnia 31.01.2004; Stomma; s. 90
Reklama