Archiwum Polityki

Bigos z zamrażarki

Na naszym rynku muzycznym stało się coś dziwnego. Na front sceny wracają ludzie i zespoły, którzy najlepsze swoje lata przeżywali za PRL. Czy podobnie jak inżynier Mamoń z „Rejsu” lubimy tylko to, co znamy?

W zasach hossy polskiego przemysłu płytowego, czyli w połowie ubiegłej dekady, każda z filii Wielkiej Piątki międzynarodowych koncernów fonograficznych, tak zwanych majors (BMG, PolyGram – dziś Universal, Pomaton EMI, Sony Music, Warner Music), budowała własną stajnię rodzimych wykonawców. Popyt na polską muzykę popularną przynosił duży dochód wytwórniom, rozgłośniom radiowym i samym artystom, więc wydawcy płyt mogli sobie pozwolić na dość swobodne ustalanie kalendarza rynkowego – teraz wypuszczamy album Iksa, Ygrek niech poczeka pół roku, bo będzie jeszcze lepsza koniunktura na styl, jaki uprawia. Po jakimś czasie zaczęło w branży krążyć słowo zamrażarka; ten i ów artysta w danym momencie mniej chodliwy na rynku – należący do stajni – pozostawał w odwodzie i cierpliwie czekał na swoją kolej.

Już jednak pod koniec lat 90. dały o sobie znać pierwsze symptomy kryzysu. Obniżono kryteria do tytułu złotej płyty, bo spadły nakłady, za to wzrosły koszty produkcji i promocji. Wydawcy coraz mniej chętnie ryzykowali z debiutami, dali też sobie spokój z jakimkolwiek planowaniem. Ustaliło się przekonanie, że na swoje można wyjść tylko wtedy, kiedy sprzedaje się towar łatwo rozpoznawalny przez nabywców. Nic dziwnego, że np. w 2000 r. aż dwie płyty wydała niezniszczalna Maryla Rodowicz. I to w zasadzie nie zmieniło się do dziś. Teraz metafora zamrażarki, jeśli już do czegoś miałaby się odnosić, to przede wszystkim do odmrażania weteranów estrady.

Z ulicznych reklam uśmiechają się do nas twarze Ryszarda Rynkowskiego, Urszuli, Beaty Kozidrak. To ich najchętniej pokazuje telewizja i ich piosenki najczęściej słyszy się w radiu. Skaldowie na festiwalu sopockim?

Polityka 39.2003 (2420) z dnia 27.09.2003; Kultura; s. 64
Reklama