Zgodnie z rozporządzeniem właściciel psa rasy uznanej za agresywną winien złożyć wniosek we "właściwym ze względu na miejsce zamieszkania organie gminy". Właścicielka Saby zadzwoniła więc do urzędu gminy przy ul. Rakowieckiej w Warszawie wywołując panikę wśród urzędników. Jako osoba do przesady uparta nie odłożyła słuchawki dopóki po nerwowych naradach nie obiecano jej, że w piątek podanie zostanie przyjęte, jeśli dołączy do niego zaświadczenie od weterynarza. Co prawda w ministerialnym rozporządzeniu o zaświadczeniu od weterynarza nie było ani słowa ("Do wniosku wnioskodawca dołącza pisemną informację 1. o pochodzeniu psa, jego rasie, wieku, płci i ewentualnym sposobie oznakowania, 2. o miejscu i warunkach w jakich wnioskodawca zamierza utrzymywać psa" - żąda MSWiA). Ale właścicielka Saby na wszelki wypadek poszła z nią do kliniki wywołując naturalnie zdenerwowanie weterynarza, którego nikt o żadnych zaświadczeniach nie informował.
Gdyby potraktować sprawę poważnie - stwierdził - trzeba by wziąć psa na dziesięciodniową obserwację i dodatkowo zrobić test DNA, żeby stwierdzić czy Saba to na pewno rottweiler, bo nie ma rodowodu. Ale, że zna Sabę od małego i wie, że jest to łagodna przylepa, która wychowuje się razem z kotem, obiecał dać zaświadczenie bez obserwacji i testów. Jednak o żadnych nowych drukach nie było mowy, wypisał zaświadczenie uprawniające do ubiegania się o zezwolenie na wywóz psa za granicę. Ważne trzy dni od daty wystawienia.
W tym czasie w telewizji powiedziano, że psów bez rodowodu rozporządzenie nie dotyczy, co jednak wkrótce okazało się nieprawdą, gdyż urzędnicy stwierdzili, że ważne jest to, co pies ma wpisane w książeczce szczepień. A Saba ma wpisane "rottweiler". Rozporządzenie na temat rodowodów i książeczek milczy głucho. Jak było umówione, właścicielka Saby w piątek zgłosiła się do właściwego ze względu na miejsce zamieszkania organu.