Z reformą ochrony zdrowia wiążemy nadzieje na polepszenie warunków leczenia. Ma wydobyć lekarską profesję z finansowego i moralnego marazmu. Ma być szansą na powstanie prawdziwego rynku usług medycznych. Trudno po trzech tygodniach wyrokować, ile warte są te obietnice. Ale jedno wiadomo z całą pewnością: nie da się zmian wprowadzić walcząc ze środowiskiem lekarskim.
Tymczasem stutysięczna grupa lekarzy - zamiast wspierać nowy system - na samym starcie poczuła się nim oszukana. Trochę z winy rządu, który reformę źle przygotował, trochę przez urzędników kas chorych, którzy z pozycji monopolisty chętnie realizowaliby ją pod własne dyktando. Ale trudno nie zauważyć w sceptycyzmie lekarzy, a nawet w ich zniecierpliwieniu, nostalgii za czasami, z którymi mamy definitywnie się rozstać. Centralne sterowanie i finansowanie opieki zdrowotnej dawało wszystkim medykom bezpieczeństwo zatrudnienia i stałe, choć marne uposażenie. Przyzwyczaili się do tego.
Fikcja bezpłatnego lecznictwa zamazała granicę między tym co państwowe a co prywatne, zamazała relacje między faktyczną ceną lekarskiej usługi a oficjalnym wynagrodzeniem. Pacjenci nauczyli się dawać łapówki, lekarze wyćwiczyli się w ich przyjmowaniu. W dorabianiu na boku. W ciągłym biegu między gabinetami, przed którymi czekała kolejka, a oni byli nieustannie spóźnieni. Trzeba było umieć przeżyć w warunkach, które nie premiowały wiedzy, zdolności ani etyki. Premiowały zapobiegliwość.
Gdyby Hipokrates urodził się w Polsce, i tu ukończył akademię medyczną, zapewne spoglądałby wstecz z takim samym rozczarowaniem, jak ci, którzy starali się dochować wierności jego przysiędze. Czy byłby w stanie przestrzegać swoich zasad, gdyby dostał oddelegowanie do pracy za biurkiem w obskurnej przychodni i miałby codziennie przed drzwiami kolejkę czterdziestu pacjentów?