Prowadzone prace budowlane zakłócają i ograniczają nasze prawo własności - napisali w skardze właściciele posesji położonej z drugiej strony drogi, przy której powstaje osiedle domów jednorodzinnych. I wysłali skargi kolejno do burmistrza Ursynowa, wojewody warszawskiego i NSA. Najwyraźniej przekonani, że ich prawo własności jest święte, a prawo inwestora, który zapłacił za działkę budowlaną duże pieniądze - niewiele warte.
Właściciel innej warszawskiej nieruchomości zaskarżył pozwolenie na budowę domu powstającego w odległości 16 metrów od jego zabudowania (przepisy wymagają tylko, żeby odległość od granicy działki nie była mniejsza niż 4 metry). Jeszcze inny protestował przeciw przeprowadzeniu przez sąsiednią działkę gazociągu, bo "gaz będzie śmierdział". Protesty towarzyszą coraz większej liczbie inwestycji. Na przykład w 1995 r. do NSA wpłynęło 3,8 tys. skarg związanych z budownictwem, a w 1997 r. - 5,7 tys. Większość dotyczyła pozwoleń na budowę.
Dominują skargi bezpodstawne, wynikające z pieniactwa, nie uwzględniane przez NSA (w 1997 r. oddalono ich 68,4 proc.). Na rozpatrzenie skargi czeka się jednak średnio 9 miesięcy, a okresy dwuletnie i dłuższe nie należą do rzadkości. Jeśli w tym czasie budowa została wstrzymana (skarżący często występują z takim wnioskiem), inwestor ponosi znaczne straty. W przypadku dużych inwestycji szacuje się je często na kilkaset tysięcy złotych. Po czym NSA skargę oddala, a pieniacza obciąża dziesięciozłotową opłatą.
Koszt procedur odwoławczych ponosi więc państwo, a ich skutki dotykają wyłącznie inwestora. Wstrzymywanie robót stało się jednym z powodów szybkiego (wyprzedzającego inflację) wzrostu cen metra kwadratowego nowych mieszkań i wydłużania się cykli budowy.