Spisane z rolniczymi związkami porozumienie okrzyknięto już początkiem paktu dla wsi i rolnictwa. Przyrównano go nawet do paktu o przedsiębiorstwie, jaki za rządów Hanny Suchockiej Jacek Kuroń negocjował z pracowniczymi związkami zawodowymi. Dla historycznej już prawdy warto przypomnieć, że z tamtego paktu po dojściu do władzy koalicji SLD-PSL nic prawie nie zostało i jeżeli czegoś nie realizowano, to właśnie tego paktu.
Do paktów trzeba jednak po pierwsze partnerów. Tych na wsi nie ma. Są anachroniczne organizacje polityczne i związkowe o nieznanej liczbie członków i równie nieznanych wpływach, za to o nieproporcjonalnie dużych uprawnieniach. Przykładem ów wymagający gruntownej zmiany przepis o rolniczych protestach, których formy wyznaczają sami związkowcy. Pozycja zepchniętego do defensywy PSL jest niejasna, Solidarność Rolników Indywidualnych tak naprawdę nigdy na wsi nie istniała, jest napinająca muskuły organizacja kółek rolniczych, tyle że kółek już praktycznie nie ma. Na dobrą sprawę nie bardzo nawet wiadomo, kogo dziś zrzeszają panowie Maksymiuk z Serafinem. Od czasu do czasu pojawia się Samoobrona, głównie, by narobić bałaganu na drogach, a nie po to, by paktować o jakimś programie dla rolnictwa. Nie zyskały sobie jeszcze uznania organizacje nowe, budowane dla przyszłości, na przykład izby rolnicze. Nawet wybory do nich trudno było przeprowadzić, gdyż rolnicy na zebrania nie przychodzą. Nie mają siły związki producenckie.
Wszystko to widać było jak na dłoni w trakcie ostatnich negocjacji, gdzie dwa główne postulaty rolniczych związków ograniczały się do ceny skupu żywca i niekarania uczestników blokad (do tego też w zasadzie sprowadziły się rozmowy). Cała reszta spisanych propozycji nie budziła ani emocji, ani nawet większego zainteresowania.