Odczuwam nieprzepartą potrzebę dokonania wnikliwej wiwisekcji dziejów moich duchowych i cielesnych związków ze stołecznym miastem Warszawą. Bierze się ta potrzeba nie tylko z powodu, iż obecnie piszę, ślę teksty i dojeżdżam do pracy do redakcji "Polityki" (z siedzibą w Warszawie), nie tylko z tego powodu, choć nie ma co ukrywać: jest to jeden z zasadniczych powodów. W końcu sam siebie nie będę czarował, kokietował i powiem bez osłonek: do czegoś jednak człowiek w życiu własnymi rękami doszedł, harował człowiek latami jak wół, noce się zarywało, nieraz, żeby było co do garnka włożyć, nadgodziny się w "Tygodniku Powszechnym" brało, nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach się podejmowało, ciężko było, ciężko się orało, ale przecież opłaciło się, warto było, mam teraz robotę w Warszawie: siedzę w holu Hotelu Europejskiego i myślę.
Dokonuję wnikliwej wiwisekcji moich związków z Warszawą i wychodzi mi niezbicie, że były to związki luźne i liche. Pierwszy raz w życiu wyjechałem na najwyższe piętro Pałacu Kultury na początku lat 60., z wysokości ujrzałem miasto, płynącą rzekę, zamglony horyzont. Ojciec pokazywał strony świata, Puszczę Kampinoską, Stare Miasto, Stadion Dziesięciolecia, na którym trwał mecz międzypaństwowy, dom partii, pod który zajeżdżała kawalkada Wołg i Czajek. Potem, ile razy tu bywałem, zawsze Wołgi i Czajki pędziły kluczowymi trasami, zawsze ruch w części miasta był wstrzymany, zawsze Fidel Castro albo Walter Ulbricht, szach Iranu albo Todor Żiwkow, cesarz Hajle Syllasje albo Leonid Breżniew, zawsze jakiś mniej lub bardziej bratni przywódca pozdrawiał zza pancernej szyby licznie zgromadzonych wzdłuż trasy przejazdu mieszkańców stolicy - braterska wizyta przyjaźni trwała wiekuiście.