Na zagraniczne studia jedzie się dziś albo prywatnie (ofertę można znaleźć w Internecie, a podanie, CV, list motywacyjny i inne dokumenty wysłać online), albo w ramach jakiegoś stypendium lub wymiany międzyuczelnianej. Na kilka miesięcy, semestr, rok – żeby spróbować, jak to jest; lub też na całe studia – żeby zupełnie zmienić swoje życie. Jedziesz, powiadają ci, co byli, bo trafia się okazja, bo potem będą cię bardziej cenić, bo sam zaczniesz się bardziej cenić. Jedziesz, bo chcesz się poczuć nowoczesnym nomadem, częścią wyluzowanego akademickiego tłumu, przelewającego się przez Europę. Globalnym imprezowiczem, kolekcjonerem znajomości, przeżyć. Poszukiwaczem siebie.
– Szukasz okazji do wyjazdu, bo wiesz, że studia to najlepszy moment na podróżowanie. Przecież resztę życia i tak spędzisz tutaj – konkluduje Ania Piekut, absolwentka Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu, która rok spędziła na studiach w Amsterdamie.
Stałem się motylem jakimś
– Po prostu chciałam trochę pomieszkać w Hiszpanii – tłumaczy Małgosia Kawczyńska, studentka filologii hiszpańskiej na UJ, która wyjazd na roczne studia na uniwersytecie w Salamance załatwiła sobie sama. Krakowska uczelnia zgodziła się zaliczyć jej ten rok, wysłała także stosowne rekomendacje. Do Hiszpanii zawiózł ją autem ojciec. Na miejscu pomógł wynająć i opłacić pokój (240 euro). Przez cały rok rodzice wspomagali ją finansowo, chociaż uczelnia załatwiła jej pracę w miejscowej filmotece, gdzie za 10 euro za godzinę tłumaczyła z polskiego materiały do hiszpańskojęzycznej książki o Jerzym Kawalerowiczu.
Ania Piekut pierwszego poważnego wyboru dokonała po maturze w Szkole Amerykańskiej. – Wiedziałam, że jak zostanę tutaj, będzie nudno.