Dziwaczny i pełen paradoksów produkt z tych okularów. Źle dobrane potrafią oszpecić niczym najbardziej złośliwa opryszczka, dobrze dopasowane – przydać twarzy blasku i oryginalności na równi z najbardziej udaną operacją plastyczną. Możemy wybierać pomiędzy soczewkami szklanymi i plastikowymi, jasnymi, przyciemnianymi i fotochromami (zmieniają kolor w zależności od oświetlenia), antystatycznymi, antyodblaskowymi, progresywnymi czy z pokrywą hydrofobową (świetne na deszcz).
Ale najważniejszy jest wybór oprawek. W przeciętnym sklepie optycznym na klienta czeka kilkaset ich modeli, w dużych salonach – ponad dwa tysiące. Plastikowe, metalowe, tytanowe, a nawet szylkretowe (z pancerzy żółwi) czy drewniane (ekologiczne). Sygnowane nazwiskami praktycznie wszystkich największych kreatorów mody (Gucci, Dior, Chanel itd.), ale też wyprodukowane przez chińskie czy tajwańskie robotnice, choć niekiedy łudząco podobne do modeli z witryn luksusowych sklepów optycznych Paryża czy Mediolanu. Wiele firm stara się zachować wyrazistość stylistyczną i kierować swą ofertę do określonego odbiorcy (patrz ramka). I tak np. Cartier od lat dzierży prymat w łączeniu na nosie najwyższego snobizmu, bogactwa i bezguścia. Ale przeciętny klient wybierając oprawki nie zdaje sobie sprawy, że prawdziwie niezależnych producentów okularów (takich jak Alain Mikli, Ferre, Face a Face) jest na świecie niewielu. Natomiast prawa do używania większości słynnych marek ma kilka wielkich firm optycznych, w których bezimienni projektanci szykują kolejne kolekcje Armaniego czy Cardina. Największa na świecie Luxottica (pierwszy płatnik podatku we Włoszech, 3 mld euro obrotu!) wypuszcza na przykład na rynek oprawki sygnowane m.in. Bulgari, Chanel, Vogue, Ray Ban, Versace, Prada, Yvec Saint Laurent, Valentino.