Bogusław Budrewicz, tęgi 50-latek w grubych okularach, były agent ubezpieczeniowy, żyje z sądowych nawiązek od końca lat 90. Jest prezesem trzech Stowarzyszeń Osób i Rodzin Poszkodowanych w Wypadkach Drogowych (dwa działają w Rypinie, jedno w Sierpcu). Na pytanie dziennikarza „Gazety Wyborczej”, jak namówić sąd, by na rzecz tej, a nie innej fundacji zasądzał nawiązki, tłumaczył bez ogródek: „Nie bezczelnie. Delikatnie trzeba. Ja potrafię, bo od lat 80. ludziom podania piszę. Nawet biuro takie prowadziłem – pisanie do urzędów. Piszesz pan, że główny cel to pomaganie ludziom i profilaktyka. Więcej nie zdradzę. Tajemnica. Ale umiem, bo w jakim stowarzyszeniu nie napisałem, to sędziów urzekło i pieniądze słali”.
Podobne doświadczenia ma Ewa Małucka z Gorzowa Wielkopolskiego: „Założyłam pierwsze w Polsce stowarzyszenie pomocy poszkodowanym w wypadkach. Był rok 1999. Na pomysł wpadłam jeżdżąc po Polsce. Tyle wypadków się widziało, trzeba jakoś ludziom pomóc, pomyślałam. Wysłałam swoje zgłoszenie do sądów w całej Polsce, zaczęły przychodzić nawiązki, no to uruchomiłam biuro, zatrudniłam ludzi. To były złote lata. Roczne wpływy przekraczały pół miliona złotych”.
Jeżeli przyjąć, że rocznie polskie sądy orzekają 9 tys. nawiązek
, zaś średnia ich wysokość wynosi 10 tys. zł, powstaje z tego kwota 90 mln zł. To spore pieniądze. Gdzie one się podziewają? Wymienione w przepisach cele społeczne okazują się w praktyce różnymi fundacjami i stowarzyszeniami, które do swych statutów wpisały możliwość korzystania ze środków pochodzących z nawiązek sądowych. Tego rodzaju zapis może zrobić każda organizacja bez względu na to, czym się naprawdę zajmuje.
Orzecznictwo sądów wskazuje, że beneficjantami nawiązek nie są tylko stowarzyszenia i fundacje.