Najbardziej widowiskowy jest rozkład Sojuszu Lewicy Demokratycznej, tej najtwardszej, wydawałoby się, skały polskiej polityki. Gdy dwa lata temu Jan Rokita powiedział, że widać już pierwsze symptomy „polonizacji” SLD, czyli rozwichrzenie, skłonność do kłótni, podziałów, charakterystyczne dotąd raczej dla obozu dawnej Solidarności, sądzono, że wyraża raczej swe życzenia, niż opisuje rzeczywistość. Czas pokazał, że miał rację, a mylili się ci, którzy po wyborach 2001 r. mówili o trwałej dominacji spójnego i sprawnego w działaniu SLD. Cały system partyjny, który ukształtował się przez ostatnie 15 lat, jest dziś w kryzysie. Mają być wcześniejsze wybory, a ni diabła nie wiadomo, kim są i czego chcą (oprócz władzy) partie, na które mielibyśmy głosować.
Najtrudniej mieć pretensje do historii, ale trzeba pamiętać, że tam jest zakopanych parę grzechów pierworodnych polskich partii. Pierwszym, niejako naturalnym, była przez lata pewna sztuczność wynikająca z formuł politycznego istnienia przyjętych po obu stronach Okrągłego Stołu. Strona solidarnościowa długo stawiała na budowanie szerokiego obozu politycznego, obywatelskiego, a nie na tworzenie partii. Formuła partyjna wydawała się zbyt wąska w starciu z dobrze zorganizowanymi, zasobnymi siłami starego systemu. Najstarsza i jedyna opozycyjna przed 1989 r. partia, czyli Konfederacja Polski Niepodległej (założona w 1979 r.), była wówczas marginesem i w wyborach czerwcowych po 1989 r. nie odniosła żadnego sukcesu. Elity opozycyjne stawiały więc wówczas, tak jak w 1980 r., na Solidarność; elity postkomunistyczne postawiły od początku na budowanie partii. I dotyczyło to nie tylko ludzi wywodzących się z PZPR, ale także ludowców z ZSL, którzy szybko przekształcili się w PSL i równie szybko zmarginalizowali tych, którzy przyszli do nich z opozycyjnych chłopskich ugrupowań.