Archiwum Polityki

Jacek Kaczmarski (1957–2004)

Na początku mojego pobytu w Warszawie czułem się trochę bardziej niż zwykle zagubiony i trochę bardziej niż zwykle samotny, niczego ambitnie nie dawałem poznać po sobie, ale dwóch ludzi ten mój los, tragiczniejszy niż zwykle, bezbłędnie wyczuwało, wytrwale telefonowało i oferowało prostą pociechę towarzyską. Jednym z nich był Jacek Kaczmarski. Spotkaliśmy się w jedynym znanym mi wtedy w Warszawie lokalu, w kawiarni hotelu Holiday Inn. Spotkaliśmy się, posiedzieliśmy i pogadaliśmy o życiu, o sztuce układania słów, a też – ma się rozumieć – o pewnej łączącej nas przypadłości, z którą się borykaliśmy również podobnie: żeby mianowicie generalnie nie, ale też niekiedy tak; borykaliśmy się słowem połowicznie, czyli wcale. Ale wtedy w Holidayu było absolutnie nie. Periculum jak zawsze wisiało w powietrzu, wytrawnie wszak czuliśmy jego obecność i rozstaliśmy się w porę. Rozstaliśmy się nawet w niejakim entuzjazmie, bo przecież przed nami było wszystko, całe dziesięciolecia spotkań, obfitych kontaktów, rozmów. Specjalnie nastawialiśmy się na czas jego pobytów w Polsce, ale nie tylko, bo Jacek – jak to on – ze szczerą prostotą zapraszał do siebie do Australii. Zdawało mi się, że jego serdeczność graniczy z dobrym i nieco absurdalnym żartem, dziś, jak on nie żyje, oczywiście wiem, że trzeba było wtedy zwyczajnie do tej Australii pojechać.

Słuchałem jego piosenek (pieśni) jak wszyscy od połowy czy od końca lat 70. i na dodatek tak się fartownie złożyło, że osobiście też go wówczas poznałem. W krakowskim klubie Pod Jaszczurami to miało miejsce, na jednej z licznych tamtejszych i mrocznych w sensie ścisłym imprez. Kaczmarski dawał koncert, potem był turniej jednego wiersza, w którym liczni młodzi krakowscy poeci (a demokratycznie usposobiony Jacek wraz z nimi) brali udział.

Polityka 17.2004 (2449) z dnia 24.04.2004; Pilch; s. 97
Reklama