Na scenie stołecznego Teatru Małego jest przede wszystkim Janusz Gajos jako Willy Loman, starzejący się, przegrany komiwojażer. To kolejna w dorobku tego znakomitego aktora kreacja jakby z ducha Chaplina: naiwnego człowieczka, grzesznego i małostkowego, żyjącego złudzeniami i cierpiącego, gdy złudzenia pryskają. Gajos stany duszy swego bohatera kreśli niezwykle dyskretnie. Gdy z trudem kroczy przez scenę albo nachyla się, by rozwiązać sznurowadło, trudno oprzeć się wrażeniu, że jego Willy jest szary ze zmęczenia, a po twarzy płynie mu pot, mimo że ani kropli nie widać. Gdy podnosi głos w rodzinnej kłótni, czuje się, ile bólu kosztuje go walka o szacunek żony i synów, o zagłuszenie win, kompleksów, poczucia klęski. Aktor nie upiększa go, nie tuszuje rozdętych ambicji, które unieszczęśliwiły jego synów, ani zakłamywania rzeczywistości, przez co upadek jest tak dotkliwy. Nie przeczy, że Willy jest w dużej mierze sam sobie winien – nie odbiera mu jednak prawa do godności i cierpienia.
Kazimierz Kutz głosił przed premierą, że napisana w 1949 r. „Śmierć komiwojażera” jest dziś w Polsce superaktualna. Trudno się z nim zgodzić zarówno co do analogii politycznych (między zwalnianym amerykańskim komiwojażerem a restrukturyzacją śląskich kopalń jest jednak sporo różnic; w tej wypowiedzi polityk wziął górę nad twórcą) jak i co do formy.
Sztuka Arthura Millera z pewnością trafia w nurtujące nasze społeczeństwo stresy, poczucie nienadążania i nieprzystosowania – czyni to jednak w naiwnym, przegadanym stylu. Kutz nie zatuszował naiwności, przeciwnie, sam dołożył kropkę nad „i” w symboliczno-patetycznym finale.