Archiwum Polityki

Bilet powrotny

Amerykański plan podboju Marsa zamiast wielkiego entuzjazmu budzi wątpliwości naukowców. Czy za spacer po tej planecie i wbicie narodowej flagi warto zapłacić setki miliardów dolarów?

Człowieka fascynuje dziś kosmos z tego samego powodu, z jakiego kiedyś pociągały go nieznane lądy. Nasza podróż wciąż trwa – mówił prezydent USA, ogłaszając nową wizję amerykańskich badań kosmosu. Zapowiedział dokończenie budowy orbitalnej międzynarodowej stacji kosmicznej do końca tej dekady, założenie stałej bazy na Księżycu do 2020 r. i załogową misję na Marsa około 2030 r.

Z politycznego punktu widzenia pomysł jest znakomity: utrwala obraz Busha jako wizjonera, nie wiążąc go jednocześnie z żadnymi realnymi zobowiązaniami ani ryzykiem politycznym. Większość kosztów ewentualnej misji marsjańskiej Ameryka poniesie przecież dopiero po ustąpieniu Busha, a do tej pory pieniądze na ten program zawsze będzie można pozyskać obcinając dotacje na bieżące lub planowane misje naukowe – na badania czarnych dziur, fal grawitacyjnych czy obserwacje kosmologiczne, które Białego Domu zdają się zupełnie nie interesować.

Pozostawmy jednak na uboczu doraźne cele polityczne administracji amerykańskiej. Wizja Busha jest bowiem dobrym pretekstem do postawienia pytania o sens załogowych misji kosmicznych dzisiaj i w niedalekiej przyszłości. Według szacunkowych danych założenie stacji księżycowej kosztować będzie około 200 mld dol., a koszt całego programu uwieńczonego lotem na Marsa – grubo ponad 500 mld. Wiadomo skądinąd, że w tego typu przedsięwzięciach realne wydatki są w rzeczywistości przynajmniej dwukrotnie wyższe od planowanych. Czy nie lepiej pieniądze te spożytkować inaczej? Czy wysłanie człowieka na Marsa powinno być priorytetem naszej cywilizacji?

Pomimo upływu ponad 30 lat dokładnie przypominam sobie lipcową noc 1969 r., kiedy to Neil Armstrong stawiał pierwsze kroki na Księżycu.

Polityka 19.2004 (2451) z dnia 08.05.2004; Nauka; s. 74
Reklama