Sygnały o okropnościach w Iraku – torturowaniu jeńców, masakrowaniu ludności cywilnej – przemykały dotąd w USA niezauważane. Ponieważ pochodziły głównie z mediów zagranicznych (np. BBC), traktowano je nieufnie jako antyamerykańską propagandę. Stany Zjednoczone prowadzą przecież tylko słuszne wojny, w dodatku wyłącznie rycerskimi metodami. Wietnam był niefortunnym wyjątkiem.
Tym razem jednak dowody utraty monopolu na szlachetność są niepodważalne. Oprawcy uśmiechają się do obiektywu, jakby mieli świetną zabawę – i zarazem pewność bezkarności. Przepadły miliony wydane na poprawę wizerunku Ameryki na świecie i przekonywanie sceptyków, że w Iraku chodzi o prawa człowieka i demokrację. „Grozi nam, że przegramy coś dużo ważniejszego niż tylko wojna w Iraku. Że utracimy Amerykę jako instrument moralnego autorytetu i inspiracji w świecie” – napisał czołowy publicysta „New York Timesa” i specjalista od Iraku Thomas L. Friedman. Prominentni politycy, jak senator Jay Rockefeller, przywołują widmo masakry wietnamskiej wioski My Lai. W fali wstydu, jaka przelewa się przez kraj, dostrzec można sygnały powrotu „syndromu wietnamskiego”.
W Waszyngtonie tymczasem wzbiera burza i trwa poszukiwanie winnych. Po kilkudniowych wahaniach Bush wykrztusił z siebie słowo „przepraszam”. Przedtem skruchę wyrazili jego generałowie, sekretarz stanu Colin Powell i doradczyni do spraw bezpieczeństwa Condoleezza Rice. Wszyscy jednak utrzymywali, że tortury w więzieniu Abu Ghraib to wybryk „niewielu” zdemoralizowanych, czyn „absolutnie wyjątkowy”, który „nie reprezentuje Ameryki, jej wartości ani tysięcy ludzi w mundurach z honorem służących w Iraku”. Według prezydenta i jego pretorianów, „system działa dobrze”, a sprawcy nadużyć łamali po prostu prawo, regulaminy wojskowe i wytyczne dowództwa.