My Francuzi, tak jak o nasze pomniki, zresztą wspaniałe, troszczymy się najpierw o fasadę, przekonani, że – tak czy siak – tabory nadciągną ([l’intendance suivra – dosłownie: intendentura pójdzie w ślad, dość lekceważąca odpowiedź przypisywana gen. de Gaulle’owi na pytania o stan gospodarki kraju – przyp. tłum.). Jesteśmy konserwatystami, ale uważamy się za rewolucjonistów. Nasze przesłanie może być tylko uniwersalne, tak wyczekiwane i tak rozumiane przez wspólnotę narodów, w tym i najodleglejsze kraje.
Słowo jest w samym sercu naszej kultury. Tak kochamy debatować, że zmuszamy nasze elity raczej do znajdowania trafnych słów i formuł niż do rozwiązania problemów, a wszyscy nasi politycy czują się zobligowani do pisania książek. Przy najmniejszej okazji kokieteryjnie kultywujemy l’exception française (zwrot polityczny wskazujący na odmienną politykę Francji w kilku dziedzinach, przede wszystkim w kulturze – przyp. tłum.), tak jak gdyby ten termin miał swoje miejsce w innych językach. Chcemy się różnić – to tylko grzeczny sposób wyrażenia czegoś, co się nam wydaje oczywiste: jesteśmy dużo inteligentniejsi od innych!
Tak jak wy jesteśmy krajem skomplikowanym.
Szczęśliwy jak Bóg we Francji! – twierdzą ci, którzy nas albo nazbyt lubią, albo kiepsko znają. Owszem, fasada stanowi piękną harmonię. Utrwalona demokracja, ustrój bardziej prezydencki niż parlamentarny, większość polityczna od ponad dwóch lat, która – zgodnie z logiką V Republiki – kontroluje główne instytucje kraju. Społeczeństwo bogate, oczywiście nierówne majątkowo, lecz chronione przez dobrze zakotwiczony system socjalny; mówić tu o pieniądzach to obraza, lecz własność się kocha. Gospodarka – choć cierpi na zwrotach koniunktury – pozostaje jedną z najbardziej kwitnących w świecie.