Zbiory z MOMA, poza pojedynczymi dziełami, nigdy nie opuszczały swej siedziby. I zapewne tak by pozostało, gdyby nie fakt, że postanowiono generalnie przebudować (kosztem, bagatela, 650 mln dol.) budynek muzeum na Manhattanie. Amerykanie zdecydowali się więc na czas remontu pokazać najcenniejszą część kolekcji w Europie. Do swoistego przetargu o tytuł jej powiernika stanęły m.in. Paryż i Londyn. Ale rywalizację wygrał Berlin, a konkretnie Nowa Galeria Narodowa, w której do końca września cieszyć można oczy widokiem dwustu słynnych prac powstałych w XX w.
Niemcy kochają sztukę. W kolejce po bilety opasającej galerię naliczyłem ponad czterystu cierpliwie czekających miłośników rzeźby i malarstwa. Ale zamysł był szerszy; do Berlina jest bliżej z wielu innych krajów (także i z tych, w których po ulicach jeszcze do niedawna biegały białe niedźwiedzie) aniżeli do stolic Francji czy Wielkiej Brytanii. Amerykanie, mający niepohamowaną słabość do misji cywilizowania innych narodów, tym razem postanowili to uczynić za pomocą sztuki.
Ale jak to zwykle bywa z prezentami od Wujka Sama
, nie jest to dar całkowicie bezinteresowny. Postanowiono bowiem przy tej okazji obudzić lub utrwalić w świadomości zwiedzających przekonanie o amerykańskim panowaniu nie tylko w gospodarce, na lądzie, morzu i powietrzu, ale i w sztuce właśnie. W 1983 r. Kanadyjczyk Serge Guilbaut wydał książkę pod nieco przydługim, ale znamiennym tytułem „Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej”. Dowodzi w niej, że po 1945 r. Amerykanie z różnych powodów (także ideologicznych i politycznych) za wszelką cenę dążyli do pozbawienia Europy miana lidera sztuki współczesnej i przeniesienia artystycznej stolicy świata z Paryża do Nowego Jorku. Otóż znaczącą rolę w tym – dodać trzeba, udanym – przedsięwzięciu odegrało właśnie MOMA, zaś obecna berlińska wystawa, choć od tamtych czasów minęło już blisko 60 lat, jest świadectwem owej strategii.