O zbliżeniu do kościoła Leszka Millera, Józia Oleksego i Jasia Rokity zadecydowały kobiety. – Wychowywałem się bez ojca, więc pozycję bezdyskusyjną miała w domu mama – wspomina premier. – Razem z ciotkami, również głęboko wierzącymi, wydała mi polecenie zostania ministrantem, gdy miałem dziewięć lat. Kiedy Leszek w białej komży pojawił się u boku księdza przy ołtarzu, mama i ciotki siedziały w pierwszym rzędzie i patrzyły na niego wzrokiem pełnym uwielbienia. Po raz drugi mama była z niego równie dumna, gdy przyniósł do domu pierwsze zarobione pieniądze. Miał wtedy szesnaście lat i zaczął pracę w Żyrardowskich Zakładach Lniarskich. Poczuł się wtedy mężczyzną, który pomaga w utrzymaniu domu. Ten mężczyzna na powrót stał się posłusznym dzieckiem, gdy mama zobaczyła go na ulicy z dziewczyną. Stanowczo zażądała, żeby wracał do domu, a on bez dyskusji – jak wtedy gdy decydowała o jego ministranturze – zostawił dziewczynę na chodniku. Trzeci raz mama była z niego dumna, gdy zobaczyła go w mundurze marynarskim.
Józia matka prowadzała w rodzinnym Nowym Sączu na lekcje religii już od czwartego roku życia. – Dzieci z katechizacji towarzyszyły księdzu przy różnych obrzędach, ja chodziłem z dzwonkiem – mówi Oleksy. – To się skończyło wyróżnieniem nadzwyczajnym, czyli wcześniejszym przystąpieniem do komunii. Kiedy inne dzieci zostawały ministrantami po Pierwszej Komunii, Józio, choć o kilka lat młodszy, już był ich szefem. – Wcześnie można było zauważyć, że zostałem stworzony do funkcji kierowniczych – żartuje Józef Oleksy.
Andrzej Lepper też wcześnie zaczął i to jemu ksiądz wydawał główne dyspozycje, a on potem ustawiał kolegów.