Lubię tę dykteryjkę, bo choć bezlitośnie obnaża różnice walorów kubków smakowych przedstawicieli ojczyzn Moliera i Grzesiuka, to jednocześnie podkreśla nieprzemijające poczucie humoru Polaka i wyraża stosunek do modnej ostatnio, neofickiej nieco, mowy degustacyjnej: „nos odrobinę rozwodniony i nieostry z dominantą chrupkiej czereśni i lukrecji” lub „zbyt miękkie i łatwe w ustach, gdzie chciałoby się więcej żywości i szczerości”.
Ale co tu ukrywać – oddaliłem się nieco od Żytniej, od pobliskiego Muranowa i wczytuję się od paru lat w tę winną poezję, wącham, smakuję – nie na poziomie „chrupkiej czereśni” rzecz jasna, bo pod tym względem nie odróżniam pelargonii od kalafiora, ale na swój domowy i paru znajomych i przyjaciół użytek. Czym znacznie przyczyniam się do wzrostu spożycia statystycznego: z 1,2 litra wina importowanego gronowego – tak to się zwie fachowo – do około 4 litrów dziś.
Skok w ciągu pięciu lat znaczny. W tym tempie za około piętnaście lat dogonimy Duńczyków i Szwedów, o południu Europy nie mówię, bo nie wypada. Tak mnie ten skok cywilizacyjny rozochocił, że ośmielę się nawet zwierzyć, co mi ostatnio smakowało, do czego to można spożyć, za ile kupić i gdzie. No i święta za pasem, a na stole wigilijnym ryba w przeróżnym wydaniu. Od niej więc zacznę, śledzika i należną mu „oprawę” pomijam, dziś tylko o winie.
Riesling Hugel 2001
– najszlachetniejsze spośród wszystkich białych win. Swoją arystokratyczną moc najpełniej osiąga w Alzacji, najbardziej znanej miłośnikom win części doliny Renu. Doskonała harmonia pomiędzy bukietem, delikatną owocowością i tęgą strukturą.