Pod koniec czerwca powiało nadzieją. Armia izraelska zaczęła wycofywać się z Gazy, palestyńscy bojowcy ogłosili zawieszenie broni, hudna. Potem przyszły kolejne gesty dobrej woli. Amerykanie przyznali 20 mln dol. pomocy Autonomii, co miało wzmocnić jej „premiera” Abu Mazena (piszę premiera w cudzysłowie, bo państwa palestyńskiego przecież nie ma). Izrael wypuścił z więzień ponad 300 Palestyńczyków. Gdy w połowie sierpnia przyleciałem do Tel Awiwu, usłyszałem w polskiej ambasadzie: trafił pan na dobry moment.
W Jaffie słońce grzało niemiłosiernie, trwały przygotowania do wieczornych występów muzycznych. Turystów jak na lekarstwo, podobnie jak za białymi murami starej Jerozolimy. W bazylice prawie nie było kolejek do Grobu Pańskiego. Większość zwiedzających stanowili dorodni chłopcy i dziewczęta w oliwkowych mundurach armii izraelskiej. Arabski przewodnik nie narzucał się z ofertą oprowadzenia po świątyni. Wrócił na schody tuż przy wejściu, gdzie gwarzył z dwoma izraelskimi policjantami. Inny jerozolimski Palestyńczyk przeliczał gruby zwitek banknotów, ale nie było chętnych na jego cinkciarskie usługi. W sklepie na suku pod Bramą Damasceńską pachniało kawą z kardamonem.
Pomysł, który sfiksował
Sever Plocker z największej izraelskiej gazety „Jedioth Ahronoth” nie ma wątpliwości, że gdyby rozmowy pokojowe między Izraelem a Autonomią Palestyńską toczyły się teraz, po obaleniu dyktatury Saddama Husajna w Iraku, byłaby dużo większa szansa na trwałe porozumienie. – Oba społeczeństwa chciałyby mieć ten konflikt za sobą. Choć do porozumienia musi dojść przede wszystkim między Izraelem a Autonomią, to jednak fakt, że 300 km od granic izraelskich stoi dziś silny korpus wojsk USA, ma wielkie znaczenie, bo studzi zapędy radykałów arabskich.