Pana Rysia przywieźli wczoraj. Stracił przytomność na ulicy i obudził się w szpitalu. Lekarze zrobili mu prześwietlenie płuc, wpadli w panikę i odesłali tutaj. Jeśli dobrze liczy, to chyba piętnasty raz. Pierwszy był w 1996 r., gdy podczas okresowych badań wykryto mu dziurę w płucach i wysłano na leczenie do Wysokiej Łąki. Ale było piekielnie nudno, więc uciekł. Za drugim razem znudziło mu się po dwóch tygodniach i znowu uciekł. Wreszcie za którymś razem wytrwał całą terapię. Nie ma już gruźlicy. Nie ma także lewego płuca. Na zdjęciu rentgenowskim miejsca zaatakowane przez gruźlicę wyglądają, jakby zasnuła je mgła. Lewe płuco pana Rysia wygląda jak podłączone do komina fabrycznego, całe wypełnione białym, skłębionym dymem.
Oprócz płuca pan Rysio stracił także mieszkanie, za długi. Od trzech lat mieszka na ulicy. Sypia w parkach, pod mostami, gdzie się da. Próbował na dworcu, ale tam się nie da. Jest słaby, często się zatacza. Sokiści wzięli go za pijanego i pobili do nieprzytomności. Zimą sypia w schronisku Brata Alberta. Właściwie mógłby tam mieszkać cały rok, ale jako osoba otrzymująca zasiłek musiałby płacić 10 zł dziennie. Nie starczyłoby na papierosy.
– Rzucić? A po co? Teraz to już wszystko jedno – deklaruje. – Już mi się przecież nie polepszy.
– Tu jest nuda, straszna nuda. I z tej nudy pali się jeszcze więcej niż w domu – przyznaje pan Bogdan, 31-latek, najmłodszy na oddziale gruźlików, z zawodu murarz-tynkarz. Twierdzi, że gruźlicy nabawił się w pracy. – Zapieprzało się do oporu. W firmie po osiem, dziesięć godzin, a potem jeszcze na fuchę do północy. Ale jak miałem wyżywić szóstkę dzieci?
Kąpiele, koncerty, rododendrony
Przez cały XIX w. rejon Kowar był bardzo modny.