Przykład pierwszy z brzegu: przedstawienie gospodarzy, Teatru Polskiego z Bydgoszczy, „I. znaczy inna” Andreasa Sautera i Bernharda Studlara. Prosta opowieść o tym, jak pewna dziewczyna popełniła wymyślne samobójstwo, a najbliżsi – chłopak, ojciec, para przyjaciół – zataczają się, jak rażeni piorunem, nie mogąc zrozumieć czynu, przeniknąć intencji kogoś, z kim żyli dzień w dzień. Reżyser Adam Orzechowski klarownie przedstawił ten mały traktat o nieprzenikalności i osobności każdego człowieka, nie powstrzymał się jednak przed rozebraniem bohaterki do naga w jej „pośmiertnym” monologu. Widoczne rozdygotanie aktorki udzielało się widowni, niwecząc sens sceny – sens, który można było ukazać na mnóstwo sposobów. Czemu wybrano strip-tease?
Tegoroczny, drugi już Festiwal Prapremier zgromadził – za co organizatorom wielkie brawa – jedenaście realizacji bardzo rozmaitych współczesnych tekstów. Postawił jurorów przed trudnym wyborem (skarżyli się w werdykcie, że kazano im porównywać nieporównywalne). Ale także pozwolił przyjrzeć się preferencjom publiczności tłumnie zaludniającej bydgoskie sale, spragnionej dobrego teatru. I okazało się, że najgorsze wzięcie i u starszych, i u młodszych mają chwyty z teki „brutalistów”: nagość, przemoc, rynsztokowy język, to wszystko, co – jak się nam wmawia – jest znakiem współczesności. Widzowie wyraźnie woleli przedstawienia łagodne, pogodniejsze (nawet gdy mowa jest o zdarzeniach tragicznych lub obrzydliwych), z postaciami malowanymi wyraźną kreską, łatwo odróżnialnymi od siebie. Bliższe telewizyjnym serialom niż ambitnej sztuce. Można nad tym wyborem załamywać ręce, nie ma sensu go jednak nie zauważać.
Zrozumiał to dobrze Jacek Głomb, dyrektor głośnego w ostatnich czasach teatru z Legnicy.