Pod koniec sierpnia ok. godz. 1.30 w nocy do mieszkania znanej dziennikarki Polsatu Beaty Mikluszki zastukali dwaj policjanci z oddziału prewencyjnego. Oświadczyli, że przybyli z interwencją i zażądali dokumentów. Jeden siłą wszedł do pokoju, drugi stał w drzwiach. Odmówili pokazania legitymacji i podania numerów identyfikacyjnych. Beata Mikluszka dopytywała o powód interwencji, ale tego jej nie wyjaśnili. Miała obawy, czy to rzeczywiście policja. Zatelefonowała pod 997 i poprosiła o pomoc. Jeden z „czarnych” wyrwał jej słuchawkę i siłą odciągnął od telefonu (obdukcja wykazała liczne siniaki na ramieniu i nogach), drugi przez radiotelefon wezwał wsparcie. Prawdopodobnie kolejny patrol wezwali sąsiedzi zaniepokojeni hałasami dobiegającymi z mieszkania dziennikarki. Niebawem siły policyjne liczyły już ośmiu chłopa, a pod domem stały cztery radiowozy.
Ciąg dalszy rozegrał się w komisariacie przy ul. Grenadierów. Beata Mikluszka pojechała tam, aby złożyć skargę na dziwnych funkcjonariuszy. Przez prawie 4 godziny nikt nie chciał przyjąć od niej zawiadomienia, natomiast różnymi sposobami próbowano wyperswadować jej ten pomysł. Została nawet na kilka minut zamknięta w klatce dla groźnych przestępców. Całkiem upokorzona i przerażona nad ranem zrezygnowała ze składania skargi i wróciła do domu. Następnego dnia złożyła jednak doniesienie do prokuratury i zawiadomiła Wydział Inspekcji Komendy Stołecznej Policji.
Na początku października dziennikarkę odwiedził dzielnicowy. Zostawił wezwanie na przesłuchanie w charakterze podejrzanej. We wskazanym terminie poszła na komendę, ale oficera, który miał ją przesłuchać, wysłano akurat w teren, więc odeszła nie wiedząc nawet, o co jest podejrzewana.