Wbrew powszechnej panice Willem Hansen, znajomy prawnik z Amsterdamu, czeka z niecierpliwością na Polskę w Unii. Czeka na ożywczy płomień ze wschodu, który poruszy skostniałe mieszczaństwo wiszące na stryczkach korporacyjnych krawatów. Willem czeka, choć zdaje sobie sprawę, że płomień ów obrócić może zastany porządek w kupkę popiołu.
Jako student zafascynowany egzotyką wschodnią organizował holendersko-polskie wymiany młodzieży w latach 80. Dwadzieścia lat temu zachwyciliśmy go otwartością i życzliwością. Anarchią oraz fantazją. Poświęcaliśmy czas obcemu, gościliśmy we własnych skromnych domach, upijali do nieprzytomności wódką przytarganą z meliny, karmili kiełbasą, choć sklepy zionęły pustkami, a następnego dnia podawaliśmy kojący, alkaliczny sok z kapusty.
Sprawialiśmy wrażenie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy psuły się nam samochody, naprawialiśmy je za pomocą konopnego sznurka i plasteliny. Brakowało wszystkiego, a my żyliśmy fascynującym życiem alternatywnym. (Willem, naiwniak, nie bierze oczywiście pod uwagę, że dla zakompleksionych kolegów z Warszawy sam był wtedy egzotycznym przybyszem w autentycznych dżinsach, a jego obecność w skromnych progach oznaczała ogromną nobilitację implikującą radość, serdeczność i zainteresowanie).
Willem Hansen, mężczyzna dziś niemal 40-letni, swój czas dzieli na Amsterdam i Warszawę. Powtarza słodką mantrę o swobodnym polskim duchu, co kruszy kajdany niewoli i odgórnych obcych dyrektyw. – Taki wasz charakter narodowy.
Rzeczywiście – umiłowanie wolności, dzielność, fantazja, rodzinność i przyjacielskość należą do ścisłej czołówki cech, które chętnie sobie przypisujemy. Obcy (zaborcy, komuniści, kapitalistyczni menedżerowie, sąsiedzi lub teściowie) powinni się nauczyć, że nie nagną nas do swoich sztywnych procedur, nie wepchną w łożyska absurdalnych dyrektyw.