To, że wiele jest niewiedzy, błędnych uproszczeń i cudzych myśli nie jest oczywiście zaskoczeniem. Unia to dla nas projekt nowy, słabo jeszcze opanowany. A nawet jeśli znamy słowa, to często nie znamy melodii – nie uczestniczyliśmy (jak przypomina Jadwiga Staniszkis) w „ruchu idei” wyłaniającym Unię. Nie dziwi też kategoryczny język – „albo moje, albo nic”; to normalny styl naszego dyskursu politycznego. Otwartość na cudze racje, założenie dobrej wiary, gotowość do kompromisu nie wyróżniają niestety naszej kultury politycznej.
Trzy jednak zjawiska są zaskakujące,
dziwne. Zaskakuje brak zrozumienia interesu narodowego, głębokiego strategicznego celu, w jakim przystępujemy do Unii Europejskiej. Dla bardzo wielu uczestników debaty najważniejsza wydaje się pomoc finansowa. To prawda, że rząd silnie skupił uwagę opinii publicznej na socjalnych aspektach członkostwa, a Kopenhagę przedstawił w postaci worka euro. Nasza elita powinna jednak wiedzieć, że znacznie ważniejsze są inne pożytki! Przystępujemy do Unii, aby utrwalić bezpieczeństwo, stworzyć bezpieczną perspektywę dla gospodarki, pozyskać środki dla planów rozwoju. „Socjalne” transfery – od bogatych do biednych – są najmniejszą i najbardziej przejściową z korzyści, jakie możemy uzyskać. Elita powinna też wiedzieć, że nasza nawet najsilniejsza pozycja w Unii nie zmusi innych do płacenia na nas podatków. Tymczasem jedna z gazet pisze: „silny głos słabych gospodarczo członków umożliwiałby skuteczną walkę o należną nam pomoc gospodarczą”. W realnym świecie jedynym skutecznym sposobem zapewnienia sobie „należnej pomocy” jest wypowiedzenie wojny, wygranie jej i nałożenie kontrybucji.
Zaskakuje też brak skłonności do „myślenia po europejsku”.