Kilka godzin po ogłoszeniu nazwisk tegorocznych laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie chemii jeden z nich dr Peter Agre z Johnes Hopkins University School of Medicine w Baltimore pojawił się przed gronem dziennikarzy i kolegów, sięgnął po mikrofon i złożył oświadczenie, które wywołało chwilową konsternację: „Ja nie wykonałem tych badań – stwierdził z kamienną twarzą – parzyłem tylko kawę i ostrzyłem ołówki, a prawdziwą robotę wykonali moi młodzi współpracownicy, często siedząc w laboratorium do późnej nocy”. Był to oczywiście żart.
Na początku października każdego roku, w tych dniach pełnych napięcia, gdy wszyscy liczący się naukowcy nerwowo oczekują na komunikat ze Sztokholmu, niewielu ma nastrój do żartowania. Nic w tym dziwnego, bo w końcu sam pomysł Nagrody Nobla jest przepisem na gwarantowaną kontrowersję. Fundatorowi tego naukowego Oscara przyświecały bez wątpienia szlachetne intencje i w swej z górą stuletniej historii rytuał ten stał się ważnym elementem globalnej kultury naukowej. Zrobił, na przykład, wiele dla popularyzacji odkryć naukowych wśród szerokich rzesz laików.
Trzeba pamiętać, że ludzie o najtęższych umysłach są często bardzo ambitni, uparci, a także często egocentryczni, a nawet małostkowi. Pracują w końcu dla wiecznej chwały dokonania przełomowego odkrycia, w wiecznym wyścigu o pierwszeństwo ze swymi podobnie utalentowanymi i ambitnymi kolegami. Dodajmy do tego milion z górą dolarów, który przyznany może być nie więcej niż trzem wyróżnionym szczęśliwcom do podziału i otrzymujemy piorunującą mieszankę. Uczonym naprawdę nie chodzi o pieniądze, ale pieniądze działają na popularną wyobraźnię silniej niż wybitne naukowe odkrycia, więc przyznanie Nagrody Nobla stawia badacza od razu na publicznej scenie w świetle reflektorów.