Kilka dni temu na światowych giełdach notowania euro wobec dolara osiągnęły rekordowy poziom (1,1977). W ciągu blisko 5 lat istnienia wspólnej waluty jeszcze nigdy „zielony” nie był tak słaby, a euro tak silne. Nie każdy rekord musi jednak cieszyć. Ten ostatni nie wzbudził w europejskich stolicach entuzjazmu. Silna waluta utrudnia wzrost eksportu i sprawia, że mogą tanieć towary importowane, wówczas gospodarka takiego kraju po prostu wolniej się rozwija.
Na pierwszy rzut oka aż tak wielka słabość dolara wydaje się niezrozumiała. Od kilku miesięcy amerykańska gospodarka na nowo kwitnie. W III kwartale br. produkt krajowy brutto USA wzrósł o 7,2 proc., popyt konsumpcyjny jest wysoki, a bezrobocie powoli spada. W porównaniu z krajami Unii, z których część jeszcze niedawno była na krawędzi recesji, Amerykanie wydają się bardziej przedsiębiorczy, mniej skłonni do wydatków socjalnych, natomiast gotowi do cięcia kosztów i naprawy finansów firm. Powinni więc sobie lepiej radzić z przeciwnościami i konkurencją. I tak się z reguły dzieje. Na świecie umacnia się jednak przekonanie, że dobra koniunktura w USA tym razem może okazać się krótkotrwała, głównie z powodu narastającej nierównowagi w gospodarce amerykańskiej. Bieżący deficyt w bilansie płatniczym USA sięga już przecież 5 proc. PKB (kraje strefy euro mają nadwyżkę), tegoroczny deficyt budżetowy zbliży się do 6 proc. PKB (w Unii ten sam wskaźnik sięga 3 proc., co już wywołuje duże zaniepokojenie), a Amerykanie niemal przestali oszczędzać i coraz więcej kupują na kredyt.
Wszyscy też wiedzą, że jeśli amerykańska gospodarka wyraźnie zwolni, bo np. zawiodą konsumenci lub zagraniczni inwestorzy, coraz bardziej wystraszeni dość toporną polityką ekonomiczną Busha, to właściwie nie ma już środków, żeby ją na nowo pobudzić.