Archiwum Polityki

Język w fazie żucia

Przeczytałem „Wypasiony Słownik Najmłodszej Polszczyzny” Bartka Chacińskiego (Wydawnictwo Znak, Kraków 2003). Lekturę zacząłem z przyjemnością i w poczuciu podziwu, zakończyłem z irytacją i w poczuciu zagrożenia. Słowem na początku miałem „fazę” (wedle słownika „faza” jest to pozytywny stan, z którego jednak wcześniej czy później trzeba się otrząsnąć), po której to fazie najwyraźniej ogarnęła mnie „padaka”, czyli stan desperacji i niemocy.

Pierwsza przyjemność lektury była przyjemnością dziwną, a nawet perwersyjną: oto czytam zapisy obcego języka, a sporo rozumiem (można też powiedzieć: oto czytam zapisy języka polskiego, z których, bez tłumaczenia na polski, prawie nic nie rozumiem). Druga przyjemność lektury brała się z uznania dla autora, który istotnie daje obraz słownictwa najmłodszego i najnowszego, nie ulega pokusie, by książkę choćby objętościowo podpompować, jest radykalny w selekcji materiału (he, he), nie tylko nie wciska mi kitu – na co rozliczni a omszali leksykografowie byliby gotowi – że młodzież teraz używa takich ryzykownych wyrażeń jak frajer, forsa czy palant, ale też pomija (autor) wyrażenia typu obciach, ściema czy kaszalot. Tego rodzaju – w końcu nie tylko wedle mnie – absolutnie nowatorskie terminy, wedle założeń Chacińskiego – stare są jak węgiel kamienny i archaiczne jak bakelit.

Strategia uchwycenia języka w jego już nie tyle teraźniejszości, co dzisiejszości ma jednak wady swoich zalet. W języku – jak powszechnie wiadomo – są słowa trwałe jak dęby, przelotne jak aeroplany i znikające jak jętki jednodniówki. Ryzyko, że książka Chacińskiego to jest indeks samych językowych jętek jednodniówek, jest duże i oby tak było.

Polityka 48.2003 (2429) z dnia 29.11.2003; Pilch; s. 108
Reklama