Archiwum Polityki

Taniec golasów w piekle

Sama nazwa Kalkuta ma jakieś magiczne brzmienie i nie na darmo w nazwie słynnego niegdyś musicalu towarzyszyło jej słowo Oh! Musical oglądałem z wysokiego balkonu któregoś z teatrów na West Endzie i pamiętam, że wstrząsnął mną, ponieważ jako przybysz z Peerelu nie wyobrażałem sobie, że taki manifest wolności seksualnej może się znaleźć na zwykłej mieszczańskiej scenie. W sferze szczegółowej pamiętam odkrywczy efekt tańca bez jakiegokolwiek przyodziewku. Skutki działania siły odśrodkowej w sferze anatomicznej stworzyło niezwykłe widowisko. I to w przypadku płci obojga. Nigdy więcej nie miałem okazji podziwiać wirujących na scenie postaci bez ubrania.

Prawdziwa Kalkuta nie kojarzy się nijak z rewolucją hipisów. Odwiedzałem to miasto wielokrotnie z racji festiwalu filmowego, który w tym roku przywiódł mnie do Indii po raz drugi. Przed końcem roku czeka mnie jeszcze jedna podróż na ten subkontynent, bowiem Indie bardzo lubią polskie kino, a poza festiwalami nie mają go gdzie zobaczyć.

Kalkuta tradycyjnie kojarzy się z ludzką nędzą i cierpieniem. Widok ludzi śpiących na ulicach, tłumy żebraków na każdym skrzyżowaniu, wreszcie legenda błogosławionej już Matki Teresy przeważyły nad frywolną treścią klasycznego londyńskiego musicalu. Rzeczywistość, jak wszędzie, mija się z legendą. Najdrastyczniejsza nędza przeniosła się ostatnio z Kalkuty do Bombaju, a także do Delhi. Natomiast statystyki wskazują, że wśród największych krajów Indie są po Chinach najszybciej rozwijającą się gospodarką i mimo ogromnych kontrastów stereotyp indyjskiej skrajnej nędzy oddala się. Łatwiej go dzisiaj odnaleźć w Afryce niż w Kalkucie. Pozostaje natomiast wstrząsające wrażenie megapolis tak gęsto wypełnionego ludźmi, że mrowisko przestaje być odpowiednią metaforą.

Polityka 48.2003 (2429) z dnia 29.11.2003; Zanussi; s. 112
Reklama