Gdy przed paru miesiącami zapadł wyrok skazujący za obrazę uczuć religijnych artystkę Dorotę Nieznalską, wydawało się, że nic bardziej upokarzającego nie może przydarzyć się polskiej sztuce, a bardziej przykrego – samej zainteresowanej. A jednak polska rzeczywistość po raz kolejny okazuje się nieprzewidywalna. Dwie kolejne ekspozycje Nieznalskiej zostały zamknięte, zanim jeszcze je otworzono. Najpierw w Słupsku szef galerii, znany dotychczas z bezkompromisowej miłości do awangardy, uległ protestom miejscowego kleru. Wystawa miała się odbyć w galerii Baszta Czarownic i może lepiej się stało, że nie doszła do skutku; jeszcze by ktoś wpadł na pomysł ustawienia stosu... Wdawało się, że powiedzie się za drugim razem w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie właściciel galerii deklarował: „Nie boję się nacisków, bo to prywatna instytucja z własnym budżetem”. Niestety, zapomniał, iż lokal wynajmuje od prywatnej osoby, która okazała się nieskora do wpuszczenia Nieznalskiej pod swój dach. Śmiałek z dnia na dzień stracił galerię, a twórczyni – kolejną szansę na prezentację. Mało tego, dziesięciu miejscowych proboszczów złożyło do prokuratury doniesienie o popełnieniu przestępstwa, choć nawet nie odbył się wernisaż.
Sytuacja jest kuriozalna. Dwukrotnie zablokowano otwarcie wystawy, której zarówno protestujący jak i podejmujący decyzję po prostu nie widzieli. Zaczyna to przypominać dość ponurą praktykę stosowaną przez cenzurę PRL: tzw. zapisu na nazwisko. Nieważne, co przedstawia dzieło sztuki, ważne, że stworzyła je Nieznalska. Takie polowanie na „podejrzanych” artystów staje się coraz popularniejsze. Przy okazji wystawy „Pies w sztuce polskiej”, zorganizowanej w białostockiej galerii Arsenał, najpierw prewencyjnie wycofano pracę Marka Sobczyka, a następnie, już w czasie trwania ekspozycji, prezydent miasta, zainspirowany przez radną Ligi Polskich Rodzin, polecił zdjąć instalację Piotra Kurka.