Nawet amerykańska demokracja pozostawia wiele do życzenia. System wyborczy, jak mu się bliżej przyjrzeć, jest tak skomplikowany czy raczej urozmaicony, że podobny bałagan może się powtarzać jeśli nie w tym roku, to na przykład za cztery lata. Za każdym razem, kiedy USA dzieli się jak dziś – po równo – na dwie Ameryki: republikańską i demokratyczną. Niektóre dziwactwa amerykańskich wyborów stwarzające pole do oszustw mogą właściwie nawet podważyć wiarygodność podawanych wyników głosowania w niektórych stanach.
Poza zapisami konstytucyjnymi wytyczającymi ogólne ramy systemu, głównie o Kolegium Elektorskim, w Ameryce nie ma jednolitej ordynacji wyborczej, każdy stan posiada własną, a w stanach poszczególne hrabstwa stosują rozmaite sposoby głosowania. Na Florydzie w 2000 r. poszło, jak wiadomo, głównie o liczenie w kilku hrabstwach głosów oddawanych metodą dziurkowania szpikulcem kart wyborczych – dziurki przy nazwiskach kandydatów były niewyraźne, maszyny do liczenia głosów nie odczytywały ich dokładnie i nie pomogło nawet ponowne liczenie ręczne. W dodatku tzw. motylkowe kartki do głosowania (nazwiska kandydatów na rozkładówce po obu stronach) zaprojektowano tak niemądrze, że emeryci, szczególnie liczni w tym stanie, dziurkowali je w niewłaściwych miejscach, np. przy nazwisku Pata Buchanana zamiast Ala Gore'a.
Po tej kompromitacji Floryda zlikwidowała metodę perforacyjną, ale w wyborach tegorocznych głosowało jeszcze w ten sposób około 14 proc. Amerykanów (ściślej: zarejestrowanych wyborców). Przykładne zakreślanie ołówkiem okienka na liście przy nazwisku wybranego kandydata, wrzucanie kartek do urn i liczenie potem głosów ręcznie, co stosuje się w większości krajów świata, w tym i demokratycznych, uważa się w USA za anachronizm – tylko 0,7 proc.