Rozpoczął się Warszawski Festiwal Filmowy, którego znakiem jest żółty jesienny liść. W tym roku impreza odbywa się już po raz 20 i jak na jubileusz przystało, prezentuje się okazale. Nawet na najbardziej zawziętych kinomanach robi wrażenie liczba seansów – 110 tytułów w 10 dni! Gdyby komuś udało się zobaczyć choć jedną czwartą z tej oferty, już może uważać się za znawcę najnowszych trendów we współczesnym światowym kinie.
Kiedy w klubie Traffic zobaczyłem długi wąż młodych ludzi okupujących schody prowadzące do kas przedsprzedaży, przypomniały mi się niegdysiejsze Konfrontacje Filmowe. Jak zapewne starsi czytelnicy pamiętają, stało się wówczas w kolejce po karnety, ale było to zupełnie inne stanie niż na przykład po kiełbasę zwyczajną. Dawało poczucie uczestnictwa w lepszym świecie. Myślę, że podobnie czują dzisiejsi kinomani, czekający na warszawski festiwal, mimo że kolejki znają już tylko z filmów Barei.
Przyjęło się uważać, że kinomani nie interesują się teatrem, co jednak nie zawsze jest prawdą. Ci, których ciekawi zarówno ekran jak i scena, mają w tych dniach poważny dylemat. Jednocześnie trwa bowiem w stolicy bardzo interesujący międzynarodowy festiwal teatralny Spotkania. I znowu wrażenie déj? vu: kolejki przed kasami i młodzi widzowie podpierający ściany w czasie przedstawień. W ogóle jesień to wysyp festiwali teatralnych, bo mniej więcej w tym samym czasie odbywa się festiwal prapremier w Bydgoszczy, festiwal gombrowiczowski w Radomiu i jeszcze Ogólnopolski Festiwal Dramaturgii Współczesnej w Zabrzu, a nie wymieniłem mniej ważnych imprez.
Jesienne ożywienie w kulturze bardzo cieszy, nie sposób jednak nie zauważyć, iż trwa bardzo krótko. Wiemy dość dobrze, co będzie dalej: festiwale się skończą, zmienimy czas na zimowy i znowu czeka nas nuda rutynowych premier przygotowywanych z myślą o tzw.