Zabawa w policjantów i złodziei towarzyszy ludziom od wczesnego dzieciństwa, ale dla większości kończy się na szczęście w kinowej sali lub przed telewizorem. Gdy jedni gustują w komisarzu Maigret, inni w Bronisławie Cieślaku („07 zgłoś się”), jeszcze inni uwielbiają Franza Maurera z „Psów”. Jednak stworzenie postaci detektywa lub komisarza, który różni się od obowiązującego już formatu gliny i zapada w ludzką pamięć jako swego rodzaju oryginał do późniejszego powielania, to dla scenarzystów i reżyserów wcale niełatwe zadanie, szczególnie w polskich warunkach.
W naszym kraju bowiem obraz gliny ciągle jeszcze rozmazuje się na socjalistyczno-kapitalistycznym podglebiu. Oficerskie kariery przeważnie sięgają minionego systemu, więc nic dziwnego, że echa dawnych wspomnień pobrzękują nie tylko w „Psach”, ale i w „Ekstradycji”, a także innych serialach. Zresztą już w sam wiek ich bohaterów, w większości średni, wpisany jest określony zestaw doświadczeń z czasów MO i ZOMO. Tymczasem idola w rodzaju Jamesa Bonda mógł stworzyć jedynie zasiedziały system demokratyczny, bo urok agenta wszech czasów polega na tym, że ma on w nosie wszelkie zasady, ale żeby mógł je omijać z właściwym sobie wdziękiem, ich istnienie nie powinno podlegać żadnej wątpliwości. A dodatkowo, jak to w kapitalizmie, potrzebne mu jest parę groszy, które zarabiając uczciwie jako doceniony fachowiec może wydać na szybkie samochody, piękne kobiety, najnowszy sprzęt oraz modne ubranie. Z filmowym wizerunkiem naszej policji, inaczej niż Bonda, jest niestety całkiem fatalnie.
Kolekcja Big Dog
Ekranowi policjanci w cywilu wyglądają przeważnie jak wyfiokowani urzędnicy na socjalistycznej delegacji. Szarobure marynarki, myszowate swetry, a do tego prochowce, ale bez wysmakowanego stylu trencza porucznika Colombo, za to wyglądające na zdjęte z wieszaka pierwszego lepszego domu towarowego (vide Piotr Fronczewski w serialu „Defekt” czy Jerzy Radziwiłowicz w „Glinie”).