Lucyna Łopacińska, emerytowana pracownica zakładów drukarskich w Łodzi, mówi, że życie zrobiło jej najpaskudniejszy dowcip, kiedy zamówiła nagrobek dla świętej pamięci męża. Zapłaciła zaliczkę. Mija rok, od kiedy sąd nakazał niesolidnemu kamieniarzowi oddać jej 1,2 tys. zł. Kamieniarz śmieje się z niej.
Michał Piebrzyk, rencista z Radlina, po sześciu latach uporczywego chodzenia do komornika z wyrokiem zasądzającym mu 8 tys. zł odszkodowania w końcu zgubił dokument. W 1995 r. trzech chuliganów skopało go do nieprzytomności. Piebrzykowi został lęk przed ludźmi, problem z kręgosłupem i numer sprawy, który konsekwentnie umieszcza w nagłówkach kolejnych zażaleń na decyzje komornika o „umorzeniu roszczenia wobec nieskutecznej egzekucji”. Pani komornik z Wodzisławia Śląskiego na widok Piebrzyka natychmiast się irytuje: przez jego upór, chcąc nie chcąc, raz do roku wydaje 50–150 zł, żeby dopełnić czynności komorniczych i poinformować go, że wszyscy trzej dłużnicy w dalszym ciągu nie mieszkają tam, gdzie są zameldowani.
Pani komornik irytuje się tym bardziej, że historia Michała Piebrzyka ilustruje szerszą tendencję: w dziesiątkach spraw sąd ustawia się na pozycji instytucji, którą interesuje tylko moralny wymiar winy i kary; koszty i ciężar egzekucji wyroku często przerzucane są na innych.
– Nie jest sprawą sędziego gdybać, co się potem stanie z wyrokiem wydanym według litery prawa – ripostuje Wojciech Janicki, sędzia Sądu Okręgowego w Łodzi. – Polski sędzia bada, czy roszczenie jest zasadne, a wysokość odpowiednia. Lecz w sytuacji, kiedy z góry wiadomo, że wyrok i tak pozostanie tylko na papierze, to i sędziemu pozostaje poczucie niedosytu. Bo co powiedzieć rodzinom ofiar? Że osadzony może wygra w totolotka i wtedy spłaci długi?