Niemal cała polska opozycja domagała się w Sejmie uchwały zobowiązującej rząd do wyegzekwowania od Niemiec reparacji wojennych dla Polski. Żądanie reparacji łatwo trafia nam do przekonania, gdyż słusznie uważamy, że Polska poniosła w tamtej wojnie straty wyjątkowo wielkie, większe niż inne kraje, a odszkodowania na pewno nie wyrównały wyrządzonych nam przez Niemcy szkód. Nawiasem mówiąc, krzywd Rzeczpospolita i obywatele Kresów doznali także od ZSRR, tych krzywd też nie naprawiono. Ale wystawianie dziś rachunku krzywd – po 60 latach od wojny – musi budzić zdumienie w pokojowej, zjednoczonej Europie, która przez te lata zdążyła przeżyć niejedną rewolucję, obalić niejeden mur i usłyszeć słowa pojednania. Po pierwsze, trzeba sobie uświadomić, że nikt w Europie ani na świecie nie poprze ewentualnych polskich żądań. II wojna światowa jest rozdziałem historii zamkniętym w całości. Nie dałoby się (jak? przy milczącym przyzwoleniu głównych potęg świata?) wyizolować polskich tylko rachunków z powojennych układów obejmujących w sumie 60 czy więcej państw. Sama Polska podkreślała, że nie można odwracać biegu historii.
Zwolennicy żądania reparacji przekonują, że „to Niemcy zaczęli” (poprzez ziomkostwa i Pruskie Powiernictwo), wobec tego trzeba ripostować i że ustępowanie niemieckiej bezczelności powoduje tylko jej rozzuchwalenie. Owszem, sami zauważyliśmy irytujące narastanie żądań i wyraziliśmy oburzenie („Jak pić kwas pruski?” POLITYKA 25). Liczne osoby, w tym zasłużone, na przykład Władysław Bartoszewski, zabrały głos. Miasta, w tym Warszawa, przypomniały o swych zniszczeniach. I to wystarczy, nie ma co mieszać do tego Sejmu. Dalsze rozhuśtywanie nastrojów nie jest potrzebne.