Dziesięć lat temu Sejm wypuścił kolejny bubel. Ustawa z grudnia 1994 r. o negocjacyjnym systemie kształtowania przyrostu przeciętnych wynagrodzeń przyznała pracownikom samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej podwyżkę przeciętnego wynagrodzenia o nie mniej niż 203 zł miesięcznie. Posłowie nie określili jednak, z jakich źródeł sfinansowany ma być ów wzrost wynagrodzeń. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Część ZOZ wypłaciła podwyższone wynagrodzenia wykorzystując do tego wszelkie możliwe sposoby, co w praktyce oznaczało zmniejszenie funduszy na świadczenia medyczne. Inne odmówiły realizacji podwyżek. Tym lekarze i pielęgniarki wytaczali sprawy przed sądami pracy. W sukurs przyszedł im Sąd Najwyższy, który w styczniu 2002 r. orzekł, że znowelizowana ustawa może być podstawą roszczeń pracowników o wypłatę podwyżek. Rezultatem były długi szpitali szacowane na kilka miliardów złotych.
Zdesperowane placówki służby zdrowia próbują w związku z tym odzyskać wypłacone pieniądze od państwa. Pomocne okazało się w tym orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który w grudniu 2002 r. sporny art. 4a ustawy uznał za zgodny z konstytucją. Orzekł, że za jego realizację współodpowiedzialność ponosi system finansów publicznych, a ściślej – system finansowania ochrony zdrowia. Na tej podstawie placówki służby zdrowia zaczęły pozywać do sądów oddziały Narodowego Funduszu Zdrowia oraz ministra zdrowia, żądając refundacji wydanych kwot.
Znacznie większą determinacją wykazało się siedemnaście zakładów opieki zdrowotnej z województwa lubelskiego, które chcą o odszkodowania pozwać Sejm. Jest to pomysł tyleż dowcipny co mało realny. Sejm nie ma bowiem podmiotowości prawnej, a co za tym idzie – nie może być stroną postępowania sądowego.
Pomysł, choć trudny dziś do zrealizowania w praktyce, wydaje się jednak o tyle sensowny, że znajduje oparcie w konstytucji.