Gra idzie o wysoką stawkę. Dla stacji telewizyjnych dobrze utrafiony serial oznacza kilkumilionową widownię, a to przekłada się na wpływy z reklam. Dla prywatnych producentów, a także reżyserów, scenarzystów i aktorów, zamówienie na wieloodcinkową sagę oznacza spokojny byt przez wiele lat. A dla widzów – nieskomplikowany i przyjemny sposób spędzania wolnego czasu. Problem jest tylko jeden: jak przez masę propozycji i produkcji przebić się do masowej wyobraźni i zyskać sobie sympatię jak największej liczby rodaków? Okazuje się, że zarówno sukces jak i porażka serialu mają wielu akuszerów.
Supersędzia, czyli widz
W tej grze rolę sędziego i ostatecznej wyroczni sprawuje wyłącznie widz. Nie jakiś konkretny, ale statystyczny. – Każda telewizja to biznes i nie ma w niej miejsca na sentymenty – przekonuje dyrektor programowy Polsatu Piotr Fajks – jeżeli serial nie jest oglądany, to nie ma reklam, a jak nie ma reklam, to nie ma pieniędzy. Nie dla wszystkich jest to jednak takie oczywiste, szczególnie gdy mowa o telewizji publicznej. – Jeżeli chcą się pozbyć serialu, to zawsze powołują się na kiepską oglądalność, ale jeśli chcą go z jakichś powodów utrzymać, to padają wzniosłe słowa o publicznej misji – uważa jeden z mniejszych producentów, który głosząc taką opinię woli rzecz jasna zachować anonimowość.
Jeśli sędzia okaże przychylność lub przynajmniej wyrozumiałość, to serial staje się niemal nieśmiertelny. W przypadku soap-oper (patrz słowniczek) po prostu mnoży się kolejne przygody, wprowadza na ekran nowych kuzynów, przydaje romansów i kłopotów w pracy dotychczasowym bohaterom. Natomiast seriale pomyślane jako zamknięte całości po prostu reanimuje. W ten sposób w trzy lata po pierwszej serii „Matek, żon i kochanek” dokręcono serię drugą, a bijąca rekordy popularności „Ekstradycja” zmartwychwstała aż dwa razy.