Przez cały miesiąc Słoweńcy ustawiali się karnie w długiej kolejce, by w końcu trafić do mrocznej sali Biblioteki Narodowej w Lublanie, gdzie w małym zaciemnionym pomieszczeniu ustawiono przeszkloną witrynę. Spoczywał w niej średniowieczny manuskrypt. W czasach komunistycznego reżimu kolejek w mieście nie brakowało, a to po cukier, a to po mięso lub węgiel. Teraz, w czasach demokracji, ludzie tłoczą się co najwyżej po bilety na atrakcyjny film lub spektakl. Co zatem sprawiło, że oto książka stała się przedmiotem pożądania? Przecież ani wystawiony w gablocie zbiór tekstów liturgicznych, ani tym bardziej gwałtowna potrzeba kontaktu z Bogiem, nie przyciągnęły tłumów przed gmach biblioteki. Zresztą tekst na pergaminowych kartach napisany został w starym języku słoweńskim, którym posługiwano się pod koniec X w.
Wydarzenie to – pośrednio – zawdzięczają Słoweńcy przystąpieniu do Unii Europejskiej, które zostało symbolicznie upamiętnione decyzją niemieckiego archiwum, by po raz pierwszy publicznie pokazać w Słowenii najstarszy zabytek słoweńskiego piśmiennictwa, tzw. Fragmenty fryzyńskie. W kolejnych relacjach telewizyjnych można było zobaczyć pochylonego nad księgą prezydenta, premiera, prymasa... To prawdziwie groteskowa sytuacja, kiedy posługiwanie się językiem – praktycznie niezrozumiałym dla kogokolwiek poza garstką współrodaków – wyzwala serię wydarzeń, które w konsekwencji kształtują wizerunek narodu.
Jak widzą Słoweńców Włosi, Szwajcarzy, Anglicy?
Na to pytanie nie ma odpowiedzi, jako że tak naprawdę większość z nich nie wie nawet, gdzie ma ów kraj zlokalizować na mapie. Pół biedy, kiedy Słoweniec udaje się w podróż do Ameryki albo do odległych egzotycznych krajów.